Bez wątpliwości
Dziecko trojga rodziców: triumf nauki czy groźny eksperyment genetyczny?
Od ubiegłego roku w Wielkiej Brytanii można wykonywać procedurę in vitro, która dzięki wykorzystaniu materiału genetycznego trzech osób pozwala rodzicom z rzadkimi mutacjami genetycznymi posiadać zdrowe potomstwo. Ale to nie w Anglii, lecz w Meksyku – gdzie prawo jest jeszcze bardziej liberalne – przyszedł na świat chłopiec, którego mama z powodu poważnej choroby nie miała szansy na urodzenie pełnosprawnego dziecka.
Rodzice, z pochodzenia Jordańczycy, po kilku nieudanych ciążach i wczesnej śmierci dwojga dzieci zaczęli się leczyć w Nowym Jorku u dr. Johna Zhanga (czy przyciągnęła ich nazwa kliniki: „New Hope Fertility Center”?), który postanowił zastosować przełomową metodę znaną w świecie embriologii pod kryptonimem CRISPR/Cas 9.
W tym celu musiał jednak przenieść się do Meksyku, gdyż w Stanach Zjednoczonych przeprowadzenie zabiegu byłoby niedozwolone. „Dokonałem właściwego, etycznego wyboru” – cytuje niewzruszonego kontrowersjami dr. Zhanga magazyn „New Scientist”.
To, co opinia publiczna nie w pełni jeszcze akceptuje, w świecie embriologów nie wzbudza już negatywnych emocji. Wspomniany „New Scientist” cytuje wręcz entuzjastyczne reakcje na przeprowadzony zabieg, a wybraną metodę nazywa nawet lepszą od zaakceptowanej w Wielkiej Brytanii. Polega ona na uzupełnieniu klasycznej metody zapłodnienia pozaustrojowego o wymianę niewielkiego fragmentu mitochondrialnego DNA na sekwencję pochodzącą od anonimowej kobiety.
John Zhang musiał liczyć się z tym, że rodzice dziecka, choć zgłosili się na zabieg in vitro, byli muzułmanami, więc nie godzili się na wszystkie manipulacje. Wprowadził więc modyfikację i z komórki jajowej matki usunął samo jądro, pozostawiając mitochondria z wadliwym DNA, po czym owo jądro przeszczepił do komórki dawczyni ze zdrowymi mitochondriami. Powstała w pełni funkcjonalna komórka jajowa, z 0,1 proc. mitochondrialnego DNA dawczyni, którą następnie połączono z plemnikiem ojca.
Opisany w uproszczeniu zabieg po raz kolejny pokazuje, że we współczesnej biologii coraz mniej rzeczy staje się niemożliwych. Chłopiec, mający pod względem genetycznej matematyki dwie matki i jednego ojca, już od pół roku chowa się świetnie i nie znaleziono w nim żadnych znamion choroby, przed którą chcieli go ustrzec rodzice.
Czy w takim przypadku, gdy procedura jest wyraźnie zdefiniowana, tkwią jakieś niebezpieczeństwa? To dorośli ludzie podejmują decyzję, czy skorzystać z nowej szansy, a lekarze – jeśli potrafią – mogą zrobić wszystko, by im pomóc w doprowadzeniu do szczęśliwego macierzyństwa.
Oczywiście nie rozwiążemy tutaj problemu podnoszonego przez oponentów, którzy w każdej metodzie zapłodnienia pozaustrojowego widzą niepotrzebną ingerencję w prawa natury i wolę boską. Ale czy wywiedzione z religii zakazy moralne mogą powstrzymać rozwój badań naukowych? Pojawia się to pytanie za każdym razem, kiedy wybucha spór o granice wolności w nauce, zwłaszcza tej, która dotyczy prokreacji. O ile nowe leki czy nowatorskie metody rozpoznawania chorób (może poza tzw. diagnostyką prenatalną, której Kościół się sprzeciwia) są witane z entuzjazmem, to manipulacje naukowców sięgające genów czy zarodków niezmiennie wywołują burzę.
Choć przynoszą przecież olbrzymie nadzieje na rozwiązanie tajemnic powstawania chorób, przeciwnicy nazywają je „niegodziwymi i niedopuszczalnymi”, a tworzenie zarodków poza organizmem kobiety – „rodzajem wyrafinowanej aborcji”. Byłoby dobrze, gdyby w naszej debacie o dopuszczalności in vitro było jak najmniej tego rodzaju oskarżeń, ale nie mam złudzeń, że to tylko pobożne – nomen omen – życzenia.
Gdy synek jordańskiej pary, urodzony 6 kwietnia 2016 r. Abrahim, dorośnie, powinien przyjechać do Polski i spojrzeć niektórym naszym posłom w oczy z wyrzutem: „Naprawdę miałem nie przyjść na świat? Wolelibyście, abym był nieuleczalnie chory?”. Ciekawe, co by mu odpowiedzieli. I co mają dziś do powiedzenia setkom dzieci urodzonych dzięki metodzie in vitro.