JĘDRZEJ DUDKIEWICZ: – SVHC to dość enigmatyczny skrót – co to takiego?
JOANNA SZABUŃKO: – Po polsku to substancje budzące szczególne obawy, czyli takie, które w różny sposób zagrażają zdrowiu: zaburzają gospodarkę hormonalną, działają rakotwórczo, powodują alergie, choroby skóry. Są pod nadzorem Europejskiej Agencji ds. Chemikaliów, która stworzyła i regularnie aktualizuje listę SVHC – jest ich tam teraz ok. 200. Dopuszczalna ich zawartość w produkcie wynosi 0,1 proc. i trzeba ją raportować.
Czytaj też: Z niektórymi bakteriami dobrze się zaprzyjaźnić
Wiadomo, ile takich substancji przyjmuje nasz organizm?
To jest właśnie największy problem, bo nie wiadomo. Nie mówimy o żywności czy kosmetykach, których dokładny skład jest podany na opakowaniu, ale o ubraniach, zabawkach, meblach. Szacuje się, że jeśli substancji jest w nich mniej niż 0,1 proc., to nie powinny człowiekowi szkodzić. Tyle że nie mamy przecież do czynienia z jednym produktem, a jesteśmy nimi otoczeni: mając na sobie dżinsy, siedzimy na kanapie, a obok dzieci bawią się zabawkami na wykładzinie. Zatem nawet jeśli wszystko, czego używamy na co dzień, pojedynczo spełnia normy, to te wszystkie substancje się kumulują.
Dlaczego o tym nie wiemy? W 2007 r. Unia Europejska przyjęła rozporządzenie REACH o chemikaliach, które nakazuje producentom informować o SVHC.
Jako konsumenci mamy prawo do informacji, ale w świetle rozporządzenia tylko wtedy, gdy o to zapytamy. Musimy więc podjąć pewien wysiłek. Dlatego w dużej mierze to był i jest martwy przepis. Także dlatego, że mało kto w ogóle wie o jego istnieniu.