Sporo zależy od przygotowania placówek, które w poszczególnych regionach są różnie przygotowane do jesiennego szczytu infekcji, a także od ludzi – ich świadomości, rozsądku oraz podejścia do obowiązków. Zarówno tych, które wynikają z odpowiedzialności za własne zdrowie, jak i tych, które dotyczą sumiennie wykonywanej pracy.
Mam tu na myśli pacjentów, którzy będą musieli respektować wydawane im telefonicznie polecenia, zanim otrzymają skierowanie na test SARS-CoV-2, ale też lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej, na których spadnie konieczność różnicowania zakażeń na podstawie stwierdzanych objawów i testów diagnostycznych. Od tego się jest lekarzem, aby taką rzecz potrafić, więc niepoważnie brzmią kontrpropozycje niektórych doktorów rodzinnych, by scedować ten obowiązek wyłącznie na szpitalne oddziały ratunkowe.
Strategia ma być „smart”
Minister Adam Niedzielski, który niecały tydzień zarządza ochroną zdrowia i na niego spada teraz odpowiedzialność za jej przygotowanie na jesień, nie ukrywał na konferencji prasowej, że „przed nami trudny okres”. Jednocześnie krajowy konsultant ds. chorób zakaźnych prof. Andrzej Horban przyznał, że cała strategia powinna dobrze funkcjonować, o ile liczba zakażonych nie będzie codziennie większa niż kilka tysięcy przypadków. Obecnie nowych przypadków przybywa 600–900 dziennie, więc czy grozi nam aż tak pesymistyczny scenariusz? Większym problemem będzie zmasowanie różnego typu zakażeń, a więc grypy i rozmaitych infekcji górnych dróg oddechowych, które razem z SARS-CoV-2 będą dawały bardzo podobny obraz, a nie będzie wiadomo, kogo izolować tylko trochę (bo ma gorączkę i kicha), a kogo trzeba zamykać w szpitalu zakaźnym z Covid-19.
Czytaj także: Dymisja ministra Szumowskiego. Dezerter czy ofiara?
Według ministra strategia, która ma to ułatwić, będzie „smart” – co w nowoczesnym języku oznacza, że będzie oparta na szybkim reagowaniu lokalnym w miejsce wydawania odgórnych decyzji. Idea piękna, ale jak ją zrealizować w tak scentralizowanym systemie, jakim obecnie jest państwowe lecznictwo (czego zwolennikiem był zresztą sam pan minister, gdy optował za odebraniem ostatnich kompetencji wojewódzkim oddziałom NFZ), i jak podejść do tego ma personel medyczny, odzwyczajony przez ostatnie lata od samodzielności, wyczekujący wytycznych i standardów z warszawskiej centrali?
Ciężar walki z pandemią spocznie jesienią na poradniach podstawowej opieki zdrowotnej (POZ) do momentu otrzymania przez pacjenta z podejrzeniem covidu wyniku testu. Jeśli będzie dodatni, już nie lekarz rodzinny, ale szpital przejmie nad takim chorym opiekę i tutaj system będzie trójstopniowy: w ok. 600 powiatowych szpitalach znajdą się izolatki i w nich ma być udzielana pierwsza pomoc, w 87 placówkach drugiego poziomu (z 4 tys. dostępnych łóżek) leczeni będą pacjenci wymagający specjalistycznej opieki zakaźników, ale ci z najcięższymi objawami trafią do jednego z dziewięciu w kraju szpitala wysokospecjalistycznego (będzie w nich przewidzianych dla covidowych chorych 2 tys. łóżek).
Jak zapowiedział wiceminister zdrowia Waldemar Kraska, likwidacji ulegną szpitale jednoimienne, do tej pory skoncentrowane wyłącznie na leczeniu zakażeń koronawirusowych – wszystkie wymienione placówki, choć w różnym stopniu zaangażowane w leczenie SARS-CoV-2, będą otwarte dla chorych również z innymi schorzeniami.
Prostowanie ścieżek pacjenta
Druga ważna zmiana zaplanowana na jesień to skoncentrowanie testowania na pacjentach wyłącznie z objawami. Już niedawna decyzja o skróceniu kwarantanny dla bezobjawowych osób i rezygnacja z testów wykluczających zakażenie pokazuje, że zaczyna w Polsce obowiązywać model racjonalnego postrzegania osób przechodzących infekcję bez żadnych dolegliwości. Od dawna bowiem uważa się, że nie są oni zakaźni dla otoczenia w takim stopniu, który mógłby budzić obawy i nakładać na nich obowiązek kilkunastodniowego odosobnienia.
Teraz nowa strategia zakłada, że będziemy testować osoby bezobjawowe tylko z czterech grup (poza personelem medycznym): wyjeżdżających do uzdrowisk, kierowanych do hospicjów, zakładów opiekuńczo-leczniczych i domów pomocy społecznej.
Ścieżka pacjenta, który będzie musiał mieć pobrany wymaz z nosogardzieli w celu potwierdzenia zakażenia Covid-19, wygląda więc następująco: najpierw telefon do poradni lekarza rodzinnego i teleporada; jeśli dolegliwości (gorączka, duszność, kaszel) będą utrzymywały się przez trzy dni – badanie w gabinecie (lub wizyta domowa) i decyzja o skierowaniu chorego na wymaz do jednego z mobilnych punktów drive-thru. Przy ujemnym wyniku testu pacjent zostaje pod opieką lekarza rodzinnego, w wypadku potwierdzenia zakażenia SARS-CoV-2 dalsze leczenie przejmują szpitale zgodnie z przedstawionym wcześniej trójstopniowym modelem.
Czytaj także: Sezon szczepień ważniejszy niż kiedykolwiek
W szpitalach pojawią się testy antygenowe, które wykrywają fragmenty białek wirusa i są szybsze w użyciu niż testy molekularne PCR. Początkowo nie były one wystarczająco wiarygodne, więc nie cieszyły się uznaniem diagnostów laboratoryjnych (Ministerstwo Zdrowia zakupiło pewną ich partię w Korei Południowej, ale nie mogło dopuścić ich do użycia, bo eksperci oszacowali ich czułość na zaledwie 15–20 proc.). Teraz minister zapewnia, że do placówek medycznych, którym zależy na szybkim izolowaniu chorych i nie mogą czekać na wynik badania nawet osiem–dziewięć godzin, trafią dobrej jakości testy antygenowe.
Pozostają w mocy wszystkie zalecenia profilaktyczne, a więc: częsta dezynfekcja i mycie rąk, utrzymywanie dystansu między ludźmi (1,5–2 m), zakrywanie maseczką nosa i ust w zamkniętych pomieszczeniach i środkach transportu. Placówki sanepidu mają otrzymać zintegrowany elektroniczny system zgłaszania i monitorowania zakażeń, by przeciążeni dziś pracownicy mogli koncentrować się tylko na lokalizowaniu ognisk nowych infekcji, a nie zajmowali się czynnościami, które można załatwić lub sprawdzić w komputerze.
Diabeł tkwi w szczegółach
Niestety ministrowie zdrowia ani krajowy konsultant chorób zakaźnych nie podpowiedzieli podczas konferencji prasowej, na jakiej podstawie pierwsza teleporada ma być pomocna w różnicowaniu zakażenia SARS-CoV-2 od innych infekcji górnych dróg oddechowych czy choćby grypy. Będzie wykluczający katar czy brak duszności? A może ból głowy, bardziej charakterystyczny dla ostrego zapalenia zatok? Ponieważ infekcje tego typu zachodzą na siebie, należy przypuszczać, że większość pacjentów będzie się domagać wykonania testu, aby upewnić się, co jest w ich wypadku źródłem zakażenia. Nie będą chcieli żyć w niepewności, zwłaszcza że większości osób nieobeznanych bliżej z medycyną wydaje się, że jest ona nauką ścisłą, i nie dopuszczają w niej żadnych szarości. A prawda jest taka, że na podstawie zgłaszanych dolegliwości lekarz będzie mógł postawić każdą diagnozę – od covidu do grypy.
Kiedy już podjęta zostanie w podstawowej opiece zdrowotnej decyzja o wykonaniu testu, trzeba będzie pacjenta skierować do odpowiedniego punktu. Podobno najlepiej drive-thru. Tylko jakim samochodem ma tam dojechać osoba starsza, która nie ma prawa jazdy? Trzeba wezwać do niej tzw. karetkę wymazową. Ma to zrobić sam pacjent, jego rodzina mieszkająca nieraz daleko czy lekarz rodzinny weźmie to na siebie? Zapytano też krajowego konsultanta na konferencji prasowej, co ma zrobić pacjent z dodatnim wynikiem testu – zgłosić się ponownie do lekarza rodzinnego, który przekaże mu skierowanie do szpitala? Tu odpowiedź była taka: własnym samochodem przyjechać na izbę przyjęć – a co z tym samochodem potem zrobić, skoro mamy być hospitalizowani?
Na wiele konkretnych i praktycznych pytań odpowiedzi są więc tylko teoretyczne. A w rzeczywistości powodzenie całej strategii zależeć będzie od ludzi. Od tego, czy właściwie potrafią interpretować przepisy, czy je w ogóle znają i będą chcieli stosować.
Czytaj także: Już brakuje na leczenie, a będzie jeszcze gorzej