Jeśli komuś, tak jak premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, wydaje się, że wystarczą np. dwa tygodnie zamknięcia ludzi w domach, aby trwale zahamować rozprzestrzenianie epidemii, to niestety może się na tym pomyśle srodze zawieść. Świadczy o tym artykuł, który można od kilku dni przeczytać na stronie „Nature”, przypominający o nadchodzącej zimie. Pogoda za oknem jest jak na razie nawet mało jesienna, więc kto by myślał o tym, co czeka nas za dwa–trzy miesiące?
Ale naukowcy nie tracą czujności i zastanawiają się, czy koronawirus SARS-CoV-2 stanie się sezonowym utrapieniem podobnym do corocznej grypy, właśnie szczególnie niebezpiecznej zimową porą.
Jak świat z południa przegonił grypę
To nie jest żaden fenomen, że kiedy ludzie zamykają się w domach, chroniąc przed zimnem, albo nie potrafią dostosować ubioru do zmieniających się warunków termicznych (na przystankach zimno, w środkach komunikacji działa ogrzewanie), przybywa infekcji wywoływanych przez wiele wirusów układu oddechowego. Dlatego zimą przypada szczyt zachorowań na grypę i przeziębienia wywoływane przez rhinowirusy i koronawirusy.
Na razie sygnały z półkuli południowej, po kończącym się tam właśnie sezonie jesienno-zimowym, świadczą o tym, że wprowadzenie zasad zabezpieczających przed rozprzestrzenianiem wirusa SARS-CoV-2 bardzo zmniejszyło zapadalność na grypę (patrz wykresy). Ale nie stało się tak dlatego, że wirus ten nagle stracił moc lub po prostu ustąpił miejsca nowemu zarazkowi – po prostu ludzie zaczęli się zachowywać jak należy i radykalnie zmniejszyli ryzyko roznoszenia grypy między sobą.