Na początek sporo liter i cyfr, stanowiących akronimy poszczególnych wariantów koronawirusa. B.1.1.7 („brytyjski”), B.1.351 („południowoafrykański”), brazylijski („P.1”), B.1.427 i B.1.429 („kalifornijskie”). Oto plejada wybranych wersji SARS-CoV-2, która doczekała się określenia alarmowych (ang. variants of concern). To określenie stosuje się wtedy, gdy dany wariant spełnia przynajmniej jeden z warunków: jest bardziej zakaźny, ma wpływ na kliniczny przebieg infekcji, zwiększa ryzyko reinfekcji lub znosi do pewnego stopnia skuteczność szczepionek. Ostatnio natomiast medialną karierę robi wariant B.1.617, zwany indyjskim. Czy faktycznie powinniśmy obawiać się go szczególnie?
Czytaj także: Nadjeżdża „Oxygen Express”. Indie w kotle pandemii
Nie. Dlaczego? Koronawirus to wymagający przeciwnik. Daje się nam we znaki. To, że słyszymy o nowych jego wariantach, powinno nas, przewrotnie ujmując, cieszyć. Oznacza to bowiem, że dysponujemy dziś metodami z zakresu biologii molekularnej, które pozwalają nam śledzić dynamikę rozwoju tego patogenu. A to bardzo ważne, by za bardzo nas on nie wyprzedził. Ilekroć raportowane są nowe, utrwalone mutacje, które doprowadzają do zmiany pojedynczego aminokwasu w łańcuchu białka S koronawirusa, tylekroć mogą ruszyć badania eksperymentalne pozwalające określić, czy zidentyfikowane zmiany są istotne dla jego biologii, a co za tym idzie – dla dynamiki pandemii. A to napawa optymizmem, że w porę możemy wyłapać te mutacje i ich zestawy, które mogłyby zwiększać ryzyko klinicznie istotnych reinfekcji u ozdrowieńców i poważnie znosić skuteczność autoryzowanych szczepionek.