Kilka lat temu często dało się słyszeć, że system monitoringu jakości powietrza w Polsce jest ułomny i nie informuje prawidłowo o zagrożeniu dla zdrowia. Zbiegło się to w czasie z modernizacją sposobu jego prezentacji. Dziś te dane są wyświetlane w popularnych mediach, można je znaleźć w aplikacjach na smartfony, każdy wie, że istnieją i można do nich sięgnąć. Nagle brzydkie kaczątko zamieniło się w łabędzia, a system jest podawany jako wzór dla monitoringu innego komponentu środowiska, czyli wody. Jest to jednak oczekiwanie nie do spełnienia z co najmniej dwóch powodów: technicznego i prawnego.
Czytaj też: Zdarzyło się Odrze i może się powtórzyć
Miotełka w rzece nie wystarczy
Woda i powietrze to zupełnie inne środowiska. Powietrze otacza wszystko, w tym zanieczyszczenia, które rozchodzą się w miarę równomiernie i niosą z wiatrem. Wody powierzchniowe płyną rzekami lub stoją w jeziorach. Wydawać by się mogło, że przez to łatwiej je monitorować, ale jest przeciwnie. Ze względu na ruchy powietrza można założyć, że jego skład pomiędzy dwiema stacjami pomiarowymi jest pośredni. W przypadku dwóch sąsiednich rzek czy jezior – ich stan może być zupełnie inny. Dlatego stanowisk pomiarowych wód musi być więcej niż powietrza. Już na początku lat 90. w sieci monitoringu wód było prawie tysiąc takich punktów, przy czym dotyczyło to głównie większych rzek.
Parametry wody i powietrza bada się na miejscu albo pobiera próby do laboratorium. W przypadku stacji badania powietrza należy zapewnić, aby był stały jego przepływ, zabezpieczyć przed deszczem (z wyjątkiem specjalnych stacji badających właśnie skład opadów) i wandalizmem.