Granice lekkomyślności
Czeka nas ekologiczna apokalipsa? Filozofia „jakoś się uda” już nie przejdzie
Wzrost gospodarczy to wciąż najważniejszy wskaźnik służący do pomiaru dynamiki rozwoju. Chiny martwią się, że po pandemicznych perturbacjach już nie wrócą do starych dobrych czasów, gdy PKB przyrastało rocznie o ponad 10 proc. Ukraińcy zakładają, że podczas powojennej odbudowy kraju osiągną tempo wzrostu co najmniej 7 proc. rocznie. Komisja Europejska, promując Zielony Ład, przekonuje, że jest on receptą na transformację krajów Wspólnoty i wkroczenie na ścieżkę wzrostu ekologicznego. Dla krajów Globalnego Południa wizja gospodarczego rozwoju jest obietnicą wyjścia z biedy.
Wzrost nie jest skutkiem decyzji politycznych, nie bierze się z niczego. Aktywność gospodarcza wymaga zasobów: pracy, kapitału, surowców, energii. Dobrym miernikiem tej nieustannej potrzeby na nowe zasoby jest emisja dwutlenku węgla, pochodzącego głównie ze spalania paliw kopalnych. Okazuje się, że tylko w latach 2010–19 ludzie wpompowali do atmosfery 17 proc. tego, co trafiło tam od początku epoki przemysłowej. Innymi słowy, konsekwencją wzrostu jest ogromne wykorzystanie zasobów. A to z kolei prowadzi do katastrofalnych konsekwencji ekologicznych. Jedną z nich jest kryzys klimatyczny.
Dziś analizy naukowe nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Pół wieku temu świadomość ekologiczna dopiero się budziła, nie dysponowaliśmy jeszcze narzędziami pozwalającymi opisywać tak złożone obiekty jak ekosystem. Owszem, w latach 60. pojawiły się pierwsze ostrzeżenia, jak „Cicha wiosna” Rachel Carson w 1962 r., a w 1968 r. „Bomba populacyjna” Paula Ehrlicha i „Tragedia wspólnego pastwiska” Garretta Hardina. Ostrzegały one jednak tylko przed wybranymi aspektami rozwoju, jak niekontrolowane użycie substancji chemicznych w rolnictwie, przyspieszający przyrost demograficzny czy nadmierne wykorzystanie zasobów ekologicznych w wymiarze lokalnym (np.