Nie bójmy się korporacji
A gdyby rektorów zastąpili prezydenci? Anglosaska recepta na bolączki polskich uczelni
W „Gazecie Wyborczej”, tuż po zaprzysiężeniu rządu Donalda Tuska, ukazał się artykuł prof. Grzegorza Gorzelaka „Czy nowy rząd ma głowę do nauki?”. Autor pisał: „Zły dla nauki znak pojawił się już podczas prezentacji kandydatów na ministrów przez premiera Donalda Tuska – oto zapomniał on o ostatnim na liście ministrze Dariuszu Wieczorku. Potem w dyskusji (…) było o wszystkim – o CPK, ekologii, zdrowiu, edukacji itd. – jednak nauka była w tej dyskusji nieobecna. Widać nasze obecne elity nie mają do niej głowy”.
Trudno sobie wyobrazić naprawę polskiej nauki bez udziału polityków. Jednak jest oczywiste, że w pierwszej kolejności zajmą się tym, co uznają za najważniejsze. Słuchają opinii publicznej, a także ekspertów: generałów w sprawach obronności, lekarzy w kwestii ochrony zdrowia. Jeśli więc „rząd nie ma głowy do nauki”, to zapewne oznacza, że nie potrafiliśmy go przekonać, iż jakość nauki i szkolnictwa wyższego jest ważnym elementem stanu państwa.
Nie wiem, jakie rozmowy toczyli politycy z ekspertami ze środowiska akademickiego przed i po wyborach. Doskonale są za to znane postulaty uczonych pojawiające się w przestrzeni publicznej. Trafnie podsumowuje je tytuł artykułu prof. Dariusza Jemielniaka, wiceprezesa PAN, „Naprawa nauki w dwunastu krokach. Potrzebne podwyżki, podwyżki, podwyżki. Co jeszcze?”. Najbardziej dramatycznie artykułowany jest problem „zagłodzenia polskich uczonych”, chociaż sądząc z liczby opublikowanych artykułów, jeszcze ważniejszy jest problem punktacji czasopism. Do tego dochodzi konieczność doprecyzowania wymagań przy habilitacjach i awansach profesorskich oraz zwalczanie plagiatów i nierzetelnych recenzji.