System miał działać jak w dobrym zegarku: producenci i importerzy towarów zbierają wyznaczone przez ustawodawcę ilości opakowań, gminy ustalają zasady selektywnej zbiórki, mieszkańcy, zamiast wrzucać całą zawartość kubłów do zsypów, butelki, szkło i makulaturę wkładają do ustawionych pod domami pojemników. To, jak teoria rozmija się z praktyką, widać niestety na każdym kroku. Wciąż nieliczne i zawsze przepełnione pojemniki świadczą o tym, że Krajowy Plan Gospodarki Odpadami to w większości zbiór pobożnych życzeń.
Ułożyliśmy go już kilka lat temu pod presją Brukseli, ale do sprawnej utylizacji śmieci ciągle nam daleko. O ile w większości krajów Unii śmieci komunalne podlegają dokładnej segregacji (dzięki temu ponad połowa wraca do przemysłu w formie surowców wtórnych i biomasy), to Polska pod tym względem jest na szarym końcu. Nasz system selektywnej zbiórki dopiero budujemy. Polskim firmom udaje się odzyskać i poddać recyklingowi niespełna 5 proc. komunalnych odpadów. Reszta trafia na składowiska. O tym, jak duży dystans dzieli nas od Zachodu, najlepiej świadczy przykład Niemiec. Tam na wysypiska trafia tylko 20 proc. śmieci, tyle samo do spalarni, a reszta jest odzyskiwana w postaci surowców wtórnych.
Ambitne plany
Polska o tym, by ścigać się z Niemcami, nie ma oczywiście co marzyć. Najpierw musimy spełnić unijne minima. W 2014 r. będziemy już musieli przetwarzać jedną czwartą wszystkich komunalnych śmieci. Co więcej, do końca 2010 r. nasz kraj ma zmniejszyć ilość odpadów biodegradowalnych (papieru, liści, szczątków roślin, resztek jedzenia) do poziomu o jedną czwartą niższego niż ten z 2005 r.