Na warszawskim lotnisku im. Fryderyka Chopina ląduje kolejny rejsowy samolot. Wolno kołuje w stronę terminalu 2 prowadzony przez żółty samochód z napisem „Follow me”. Z samochodu wysiada kierowca i precyzyjnie naprowadza pilota na przydzielone mu stanowisko. Michał Marzec, dyrektor Przedsiębiorstwa Państwowego Porty Lotnicze (PPL) i szef Portu Lotniczego Warszawa Okęcie w jednej osobie, obserwuje swojego pracownika zza szyby terminalu. – To koordynator ruchu naziemnego – wyjaśnia. – Wiecie państwo, jakie kwalifikacje musi mieć ten człowiek? Przeszkolenie plus pięć lat praktyki. Dopiero wtedy może uzyskać uprawnienia koordynatora.
Dla dyrektora Marca koordynatorzy przyprowadzający i odprowadzający samoloty są przykładem profesjonalizmu i dobrej organizacji warszawskiego portu. Dla Sebastiana Mikosza, prezesa Polskich Linii Lotniczych LOT, to przykład, w jaki sposób lotnisko żeruje na przewoźnikach. – Na Okęciu trudno zabłądzić, mimo to za każdy kurs samochodu wskazującego drogę z pasa do terminalu musimy zapłacić 40 euro. Na wielkich lotniskach, takich jak nowojorskie JFK, nasz pilot sam dociera z pasa do stanowiska przy terminalu, a w macierzystym porcie musi mieć przewodnika – oburza się prezes LOT.
Zderzenie z lotniskiem
Między PPL a LOT, dwiema państwowymi firmami sąsiadującymi ze sobą przez płot, od dawna trwa zimna wojna. Lista pretensji LOT wobec sąsiada jest wyjątkowo długa. To dziesiątki szczegółowych spraw: od zawyżonych cen za usługi, przez opieszałość służb naziemnych, po złą organizację ruchu na płycie lotniska. Pretensja drugiej strony jest krótka: LOT notorycznie zalega z lotniskowymi opłatami.