Słusznie zauważa, że wartość długu w złotówkach niewiele mówi, ale dalej stwierdza, że zasadniczo nie mamy się czym przejmować, bo w stosunku do PKB inni mają gorzej. Taka na przykład Japonia ma dług na poziomie przeszło 200 proc. PKB i jakoś się trzyma, a u nas już przy poziomie 55 proc. słychać dzwonki alarmowe. Autor nie tłumaczy jednak dlaczego nastąpiło kompletne załamanie finansów Grecji już przy poziomie nieco ponad 100 proc. - przecież Grekom do Japończyków było bardzo daleko. Jaki jest punkt załamania dla Polski? Tego nie wie nikt, ale na pewno jest to grubo poniżej poziomu greckiego, bo do poziomu prestiżu starego członka Unii wciąż nam bardzo daleko.
Ta pozorna niekonsekwencja miary długu do PKB wynika z tego, że jest to miara, która też ma swoje wady. Wynika to z faktu, że długi spłaca się nie tylko z bieżących zarobków (PKB), ale także z istniejącego majątku. Dlatego bogaci Japończycy, choćby w ogóle przestali pracować na jakiś czas i ich PKB spadł do zera (a współczynnik na którym opiera się Pan Krzak wystrzelił w kierunku nieskończoności) to dalej byliby w stanie przez jakiś czas spłacać swój dług sprzedając swój majątek (można by się spodziewać w takiej sytuacji na przejście z podatków dochodowych na majątkowe w celu zapewnienia funkcjonowania państwa). Gdyby coś takiego zdarzyło się w Polsce to obywatele pomarliby z głodu, o spłacie długu nikt by nawet nie pomyślał. Stąd dużo można wybaczyć Japończykom, Amerykanom czy Niemcom, mniej Grekom, Włochom czy Irlandczykom, a jeszcze mniej Polakom, Słowakom i Węgrom.
Kolejnym kompletnie chybionym argumentem autora jest stwierdzenie, że zadłużenie wewnętrzne właściwie nie jest długiem.