Pod względem przepraszania mamy jedne z najsprawniejszych kolei na świecie. W 2010 r. PKP trzykrotnie uroczyście przepraszały podróżnych. Pierwszy raz na samym jego początku, kiedy zamarzały przewody trakcyjne. Drugi raz, kilka miesięcy później, gdy na skutek ekonomicznych przepychanek pomiędzy spółkami z Grupy PKP a samorządowymi Przewozami Regionalnymi doszło do zatrzymania na stacjach pociągów InterRegio i uwięzienia pasażerów na dworcach. Trzeci raz w grudniu, gdy kolej straciła panowanie nad własnym rozkładem jazdy. Tym razem pasażerowie zostali uwięzieni na dworcach, bo pociągi odjeżdżały z innych peronów i o innych godzinach, niż wcześniej informowano i nawet sami kolejarze nie wiedzieli skąd, dokąd i kiedy.
To nie ja, to kolega
Choć grzecznie przeprosili za te „zdarzenia bez precedensu”, to od razu dali do zrozumienia, że nie czują się winni. Winne były dokonywane aż do pierwszych dni grudnia ustalenia rozkładu jazdy, „w których brali udział także przewoźnicy spoza Grupy PKP”. Taka jest specyfika kolejowych przeprosin. Winny jest zawsze kolega, ogólna sytuacja, wieloletnie zaniedbania, trudności obiektywne, niedoinwestowanie itd. Tak było nie tylko w przypadku szefa Grupy PKP Andrzeja Wacha i prezesów podległych mu spółek kolejowych, ale także ministra Grabarczyka oraz jego zastępcy odpowiedzialnego za kolej Juliusza Engelhardta.
Każdy się kajał, jednocześnie dając do zrozumienia, że nie on miał wpadkę. Jeśli już, to może w sensie politycznym. Podobnie zresztą zrobił premier Donald Tusk, który poirytowany zażądał głów winnych. Jako pierwszego odwołał wiceministra Engelhardta, ale, jak wszyscy, dał do zrozumienia, że nie czuje się winny, bo to człowiek Pawlaka.