Właściwie wszyscy zarabiamy za mało. Prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych wyliczył, że wydajność statystycznego Polaka równa jest 53 proc. średniej unijnej. Ale nasze średnie miesięczne wynagrodzenie wynosi zaledwie 38 proc. unijnego. Wzrostowi wydajności nie towarzyszy bowiem podobne tempo wzrostu płac. W najgorszej sytuacji są osoby, których płace zbliżone są do minimalnej. Obecnie jej wysokość wynosi 1386 zł brutto, czyli około 40 proc. płacy średniej (3597,84 zł). Od stycznia płaca minimalna zostanie podniesiona do 1500 zł. NSZZ Solidarność stanowczo domaga się, aby odpowiadała połowie średniej. Szans na taką zmianę raczej nie ma.
GUS potwierdza, że coś nie gra. Poniżej minimum egzystencji żyje 5,6 proc. całego społeczeństwa (a więc także bezrobotnych), ale w rodzinach osób pracujących jest niewiele lepiej – 5,2 proc. nie wiąże końca z końcem. Dochód poniżej tzw. minimum egzystencji oznacza, że nie starcza nie tylko na wydatki typu bilet do kina czy na tramwaj, ale nawet na jedzenie. Dla porównania – dla emerytów ten sam wskaźnik zagrożenia ubóstwem wynosi 3,8 proc., dla pracujących na własny rachunek – 2 proc. Prof. Kabaj uważa, że transformacja polegała również na tym, że najbogatsi przechwycili dochody najuboższych. Niepokoją go ogromne rozpiętości społeczne. Czyli to, że osoba, uzyskująca średnią krajową na średnie miesięczne wynagrodzenie członka zarządu którejś z 50 spółek giełdowych musi pracować ponad pięć lat. W przypadku najmniej zarabiających okres ten wydłuża się do lat 13. To też, jego zdaniem, zbliża nas bardziej do USA niż Europy.
Lewicowy Kabaj podpiera się klasykiem liberalizmu Adamem Smithem.