We wszystkich sieciach handlowych trafimy na „gorące punkty”. Apetycznie pachnące bułeczki i ciastka pieką się niemal na oczach klientów. Kupuje się je tuż po wyjęciu z pieca, jeszcze gorące. Bardziej drogi do konsumenta skrócić już nie można. – A po kilku godzinach taki towar po prostu się wyrzuca, bo przestaje być świeży – z przekąsem dodają tradycyjni piekarze. Ich zdaniem ustawianie pieców w sklepie to tylko chwyt marketingowy. Trzeba przyznać, że całkiem skuteczny.
Tak naprawdę pieczywo powstaje daleko od gorących punktów, a przywozi się je tam zamrożone. – Mrożeniem przerywa się naturalny proces fermentacji ciasta – wyjaśnia Maciej Mielczarski, właściciel piekarni w Kutnie. – Żeby potem urosło w piecu, trzeba dodać substancje oznaczane literką E. Konsumenci jej nie lubią.
Krajowa Rada Piekarstwa i Cukiernictwa, której przewodniczy Mielczarski, od lat walczy, żeby klienci byli o dodawaniu tych substancji informowani. Wprawdzie pieczywo nie ma etykietek, na których można by taką informację zamieścić (tak się postępuje w przypadku innych wyrobów spożywczych), ale może na półce w sklepie? Wpadające do sklepów kontrole sanepidu mogłyby przy okazji sprawdzać, czy takie napisy na półce rzeczywiście są. W Głównym Inspektoracie Sanitarnym, do którego Mielczarski skierował swój postulat, na razie jednak zrozumienia nie znalazł.
Piekarz piekarzowi wilkiem
W branży piekarskiej od dawna ostro się boksują. W jej wyniku każdego roku pada kilkaset najsłabszych piekarni. Szczeciński Instytut Polskie Pieczywo szacuje, że w tym roku padnie 400 kolejnych.