Społeczny gniew nie wybucha wtedy, gdy wszyscy równo klepią biedę. Gniew pojawia się wraz z poczuciem niesprawiedliwości, gdy pryska wiara, że wszyscy proporcjonalnie ponoszą ciężary kryzysu, a jak jest dobrze, to uczciwie dzielą owoce rozwoju. W połowie września w Stanach Zjednoczonych zostały opublikowane wyniki dotyczące zamożności i ubóstwa Amerykanów. Liczba osób żyjących w biedzie, połączonej z brakiem ubezpieczenia zdrowotnego, osiągnęła historyczny rekord. To fakt smutny, lecz z politycznego punktu widzenia nie najgorszy. Większym problemem jest odkrycie, że pensja przeciętnego Amerykanina, zatrudnionego w pełnym wymiarze czasu przez cały rok, jest dziś taka jak w 1973 r.
W tym samym jednak czasie amerykańska gospodarka, co prawda z kilkoma recesjami po drodze, stale się rozwijała. Najwyraźniej ktoś zebrał śmietankę. Gromadzący się na Wall Street i na ulicach innych miast Oburzeni znają odpowiedź: na rozwoju zyskał 1 proc. najlepiej usytuowanych Amerykanów, którzy na dodatek najwięcej także zyskali na kryzysie. Dysponując olbrzymimi zasobami, korzystają z giełdowych przecen i za półdarmo skupują aktywa, które, gdy gospodarka ruszy, jeszcze bardziej oderwą ich od pozostałych 99 proc. społeczeństwa.
Wzrost rozwarstwienia ekonomicznego widać w większości krajów świata. W egalitarnej rzekomo Francji, jeszcze przed wybuchem kryzysu, 1 proc. najbogatszych rozporządzał 24 proc. bogactwa, a górne 10 proc. kontrolowało 62 proc. narodowego majątku. Z drugiej strony, biedniejsza połowa miała do dyspozycji zaledwie 6 proc.
Patologiczne wzory konsumpcji
Największą ofiarą modelu rozwoju gospodarczego ostatnich lat stała się klasa średnia – dochodzi do wniosku amerykański miesięcznik „The Atlantic”. Zwłaszcza ta jej część, która uwierzywszy w obietnicę proroków nowego kapitalizmu, Margaret Thatcher i Ronalda Reagana, porzuciła szeregi klasy robotniczej i kupując domy na kredyt starała się awansować w społecznej strukturze.