Kiedy przed czterema laty Rosja, po konflikcie z Białorusią, zamknęła tranzyt ropy naftowej na Zachód, tym samym wstrzymane zostały dostawy tego surowca do polskich i dwóch niemieckich rafinerii. Aby nie dopuścić do kryzysu i zmniejszenia przerobu ropy oraz produkcji paliw, minister gospodarki zgodził się udostępnić producentom część zgromadzonych zapasów. Na szczęście po dwóch dniach Rosjanie znów puścili ropę. Co by się stało, gdyby podobna sytuacja trwała dłużej?
Zgodnie z wymogami Komisji Europejskiej oraz Międzynarodowej Agencji Energii (MAE), zrzeszającej 28 państw (Polska jest jej członkiem od 2008 r.), minimalny poziom interwencyjnych zapasów ropy i jej produktów w poszczególnych krajach ustalony jest w wysokości 90 dni rocznego ich importu z poprzedniego roku. Są jednak bogate państwa, które mają dużo większe rezerwy, np. Wielka Brytania (464 dni), Japonia (172 dni) – patrz też wykres poniżej.
– W Polsce cały zapas ropy i paliw wystarczy praktycznie na ok. 100 dni – mówi Jacek Bąkowski, szef Agencji Rezerw Materiałowych (ARM), czuwającej nad tworzeniem i utrzymywaniem niezbędnych rezerw. Dodaje też, że dziesięcioprocentowa nadwyżka jest utrzymywana celowo, ponieważ w razie pilnej potrzeby uruchomienie niektórych zapasów z dnia na dzień może być trudne z przyczyn technicznych lub technologicznych.
ARM odpowiada bezpośrednio za utrzymywanie państwowych (rządowych) zapasów na poziomie 14-dniowego zużycia krajowego. Za pozostałe 76 dni odpowiedzialni są krajowi producenci i importerzy. W efekcie gromadzenie zapasów jest dużym finansowym (ze względu na wahania cen), jak również logistycznym obciążeniem dla rafinerii i importerów ropy oraz paliw. Obowiązkowe zapasy stanowią średnio ok. 1/3 rocznej produkcji największych rafinerii.
Pojawiające się zagrożenia dla bezpieczeństwa dostaw spowodowały, że Komisja Europejska, zgodnie z obowiązującą od 2009 r. dyrektywą unijną, wymaga wzmocnienia roli zapasów państwowych będących w bezpośredniej dyspozycji poszczególnych krajów. W Polsce dotychczasowe 14-dniowe zapasy rządowe powinny do 2017 r. zostać zwiększone do 27 dni średniego zużycia. Ministerstwo Gospodarki zaproponowało nawet śmielsze rozwiązanie: aby gromadzenie wszystkich zapasów spoczywało na podlegającej mu Agencji Rezerw Materiałowych. Urzędnicy wzorują się na systemie niemieckim – gdzie ogół rezerw gromadzi zrzeszenie EBV (Erdölbevorratungsverband), do którego obowiązkowo należą wszyscy producenci i importerzy paliw.
Problem w tym, że od roku jest to nadal projekt, którego polski rząd nie zdecydował się przedłożyć Sejmowi. Niezależnie jednak od politycznych decyzji, rośnie grupa zwolenników, jak również przeciwników samego pomysłu. Zwolennikami są oczywiście producenci, którzy pozbyliby się zapasów. Przy dzisiejszych cenach paliw i kursie dolara ich wartość szacowana jest na 10 mld zł. To aktywa zamrożone w ropie i paliwach. Z drugiej strony wykupienie zapasów przez państwo przy obecnym stanie finansów publicznych i poziomie zadłużenia państwa będzie trudne.
Autorzy projektu zaproponowali, by wykup obowiązkowych zapasów utrzymywanych przez przedsiębiorstwa rozłożyć na 10 lat. ARM na początku każdego roku zaciągałaby w banku kredyt (rocznie ponad 1 mld zł) na wykup surowca i paliwa, i spłacała go z opłat ponoszonych przez koncerny (po kilka groszy od każdego sprzedanego litra paliwa). Przeciwnicy tego pomysłu uważają, że przełoży się on na kolejną podwyżkę na stacjach paliwowych. Raczej nie: branża sama wyliczyła, że za magazynowanie wymaganych nadwyżek kierowcy od dawna płacą dodatkowo 6,5 gr w cenie litra paliwa.
Miłosz Karpiński, naczelnik Wydziału Ropy i Paliw w resorcie gospodarki, jest przekonany, że rząd, który przed wyborami zajmował się pilniejszymi sprawami, znajdzie niebawem czas, by zająć się nowelizacją ustawy o zapasach obowiązkowych i są spore szanse na to, że nowy system ruszy w styczniu 2013 r. Popyt na paliwa płynne będzie systematycznie rósł – kolejne zbiorniki na pewno będą potrzebne.