Z prądu w swoich domach korzysta 14,8 mln gospodarstw. Zużywają ok. 25 proc. energii elektrycznej i stanowią ostatni fragment rynku energetycznego, na którym ceny są regulowane. Klienci biznesowi już dawno pokonali drogę do wolnego rynku. Liberalizacja cen dla odbiorców domowych (tzw. grupy G), to jedno z najdziwniejszych zjawisk w polskiej gospodarce. Jednocześnie: było kiedyś, jest teraz i dopiero będzie.
Było – bo w 2007 r. ówczesny prezes Urzędu Regulacji Energetyki (URE) Adam Szafrański podjął już decyzję o zwolnieniu spółek energetycznych z obowiązku zatwierdzania taryf grupy G. Zaskoczyło to spółki oraz ich klientów, ale najbardziej premiera Jarosława Kaczyńskiego, który nie kryjąc oburzenia błyskawicznie odwołał prezesa. Pierwszą decyzją następcy był powrót do stanu poprzedniego. Nowy prezes Mariusz Swora przedstawił Mapę Drogową – plan dojścia do wolnego rynku energetycznego, na razie jednak spółki miały nadal przedkładać mu taryfy do zatwierdzenia. Prezes musi w każdym przypadku sprawdzić, czy ceny zostały skalkulowane rzetelnie i nie są zawyżone. Najczęściej zanim taryfę zatwierdzi, długo targuje się z każdą spółką.
Większość firm pogodziła się z tym faktem, ale dwie powiedziały nie. RWE i Vattenfall stwierdziły, że klamka zapadła i decyzji o uwolnieniu, raz podjętej, cofnąć już nie można. Sprawa trafiła do sądu, który po latach procesów przyznał spółkom rację. W efekcie od 2007 r. na mapie Polski mieliśmy dwie spore wyspy – Warszawę i Górny Śląsk – gdzie ceny energii nie były administracyjnie regulowane. To się ostatnio nieco zmieniło, bo szwedzki Vattenfall wycofał się z naszego kraju sprzedając swoją górnośląską spółkę Grupie Tauron Polska Energia, która respektuje obowiązek taryfowy.