W spółce wszystko jest w porządku, nasze zadłużenie jest bezpieczne. Ja nie sprzedaję akcji” – tak mówił jeszcze w listopadzie ówczesny prezes Grupy Bomi Marek Romanowski. W lutym prezesem już nie był, w połowie kwietnia sprzedał ponad 90 tys. akcji firmy, a parę dni później zrezygnował z zasiadania w zarządzie. Jak głosił lakoniczny komunikat: z powodów osobistych. W ubiegłym tygodniu Bomi złożyło wniosek o upadłość i próbuje zawrzeć układ z wierzycielami. Jest im winne łącznie 220 mln zł. Ugoda pozwoliłaby dalej funkcjonować tej marce na naszym rynku, choć na pewno w mniejszym niż dotąd zakresie i po sprzedaży niektórych części grupy.
Grupy, bo choć większość klientów kojarzy Bomi tylko z siecią delikatesów, ta firma przez ostatnie lata miała mocarstwowe ambicje. Spełnieniu marzeń miało służyć wejście na giełdę w 2007 r., dzięki któremu znana wcześniej głównie w Trójmieście sieć postanowiła nie tylko otwierać sklepy we wszystkich dużych miastach Polski, ale także stworzyć grupę kapitałową. Plany udało się w części zrealizować, bo dziś Bomi ma nie tylko blisko 30 delikatesów, ale też sklepy pod nazwą Rast w Olsztynie i Mrągowie, marki franczyzowe (czyli udzielane chętnym i spełniającym warunki sklepikarzom) eLDe, Livio i Sieć 34 oraz hurtownie Rabat Service (też złożyły odrębny wniosek o upadłość z możliwością układu), teraz oceniane jako najwartościowszy element grupy. Ekspansja byłaby zatem udana, gdyby nie jeden istotny szczegół – wyniki finansowe. Bomi obiecywało swoim akcjonariuszom zyski, ale przynosiło głównie straty.
Kłopoty Bomi
Najlepszy był 2009 r., gdy cała grupa zarobiła ponad 40 mln zł. Na tym jednak dobre informacje się skończyły. W 2010 r. Bomi przyniosło aż 107 mln zł strat, a w ubiegłym roku było prawie 86 mln zł pod kreską.