Gdy Eric Migicovsky wpadł na pomysł konstrukcji zegarka nowej generacji o nazwie Pebble, zaczął szukać pieniędzy w inkubatorach przedsiębiorczości i w funduszach zajmujących się wspieraniem technologicznych nowinek. Zegarkowi Erica braku innowacyjności nie można zarzucić. Ma on komunikować się ze smartfonem użytkownika i wyświetlać, obok daty i godziny, informacje pobierane z komórki, choćby treść esemesów. Zmierzy też prędkość, z jaką człowiek biegnie czy jedzie rowerem, przypomni wibracjami o nadchodzącym spotkaniu, wyśle ostrzeżenie przed zbliżającą się burzą.
Niewiele brakowało, a Pebble nigdy by nie powstał, bo Eric Migicovsky, chodząc tradycyjnymi ścieżkami, nie znalazł chętnych do wsparcia projektu. Wówczas ujawnił pomysł na portalu Kickstarter i poprosił użytkowników o zrzutkę na 100 tys. dol. Każdy, kto zdecydował się przekazać przynajmniej setkę zielonych, miał dostać własnego Pebbla, gdy tylko ruszy seryjna produkcja odlotowego zegarka.
Migicovsky nie przewidział reakcji internautów – 100 tys. dol. zebrał w ciągu dwóch godzin. Po pięciu tygodniach zamknął listę zainteresowanych, bo kwota wsparcia dla Pebble przekroczyła 10 mln dol. Na jesieni ma ruszyć dostawa zegarków. W normalnej sprzedaży będą kosztować ok. 150 dol., ale najpierw trafią na ręce osób, które pierwsze uwierzyły w powodzenie projektu.
W ten sposób Pebble pobił wszelkie rekordy w dziedzinie crowdfundingu, czyli finansowania społecznościowego. W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zaczyna ono zmieniać oblicze gospodarki. U nas dopiero raczkuje, ale też stworzy nowe możliwości tym, którzy mają ciekawe pomysły, nie mają pieniędzy na ich realizację, a nie chcą bądź nie mogą liczyć na banki.
Crowdfunding to oczywiście dziecko Internetu i ma już swoje mutacje.