Trwa liczenie strat, do jakich doprowadziło załamanie się transportu na liniach obsługiwanych przez Koleje Śląskie (KŚ). Poszukiwani są winni. Jedno i drugie jest trudne. Bo jak policzyć mitręgę, zdenerwowanie i spóźnienia tysięcy pasażerów, którzy marzli na dworcach w oczekiwaniu na pociągi, które nie przyjechały? Na razie więc można liczyć koszty zastępczego transportu autobusowego, a także cenę, jaką urząd marszałkowski zapłaci Przewozom Regionalnym, by zrobiły to, czego samorządowe Koleje Śląskie nie dały rady. Wychodzi kilkadziesiąt milionów złotych.
Znalezienie winnego też nie jest łatwe. Pierwszy podejrzany, Marek Worach, były już prezes Kolei Śląskich, zniknął. Pozostaje na zwolnieniu lekarskim, dzięki czemu nie musi się tłumaczyć. A wciąż jest pracownikiem KŚ. W pierwszym dniu kryzysu przekonywał, że zawinił naczelnik dyspozytury taborowej, który wysłał pociągi nie tam, gdzie trzeba, a co gorsza, kiedy się zorientował... uciekł. Kolejarze za jednego z winnych uznali Stanisława Biegę, radykalnego działacza ekologicznego ze Stowarzyszenia Zielone Mazowsze, który na zlecenie Kolei Śląskich przygotował nowy rozkład jazdy. Twierdzą, że ekspert zlekceważył realia i nie dało się jeździć zgodnie z rozkładem. W rezultacie każdy opóźniony skład wywoływał efekt domina. – Konstruktor rozkładu nie przyjął rezerwy czasowej potrzebnej do zawracania na stacjach lokomotyw – wyjaśnia Michał Borowski, były prokurent, a dziś prezes Kolei Śląskich. Na dodatek okazało się, że maszyniści często nie znali tras, na które ich wysyłano.
Marszałek województwa śląskiego Adam Matusiewicz podał się do dymisji już w piątym dniu kryzysu, przyznając się przy tym do grzechu łatwowierności: – Zawiodłem się na ludziach, którym zaufałem, ale nie zmienia to faktu, że ponoszę polityczną odpowiedzialność za to, co się stało.