Pani minister rozwoju regionalnego stała się odpowiedzialna za rozwój kraju do 2020 r. Firmuje nową długookresową strategię – przyjętą przez rząd w lutym tego roku – formalnie zastępując w roli głównego stratega kraju Michała Boniego, który w poprzednim rządzie premiera Tuska uchodził za mózg ekipy. Bieńkowska za Boniego? To się wydaje dość zaskakujące. Pani minister pokazała się co prawda jako sprawna urzędniczka, ale co innego pilnowanie procedur i skomplikowanej unijnej buchalterii, a co innego wyznaczanie kierunków rozwoju kraju. Bieńkowska na pewno gwarantuje premierowi lojalność, skrupulatność i spokój. Nawet jeśli o to chodziło, pytanie: czy to wystarczy?
W kolegach z rządu nie budzi złych emocji. Ciągle robi wrażenie nieśmiałej. Ładna blondynka z długimi rzęsami, bardziej zwracająca uwagę swoim wyglądem niż tym, co mówi. W ogóle rzadko się wypowiada – i to raczej ogólnikowo i unikowo. Nie należy do żadnej partyjnej frakcji, nie uczestniczy w personalnych rozgrywkach. Nie zagrażając niczyjej pozycji, stopniowo zbudowała własną.
Dla Komisji Europejskiej Elżbieta Bieńkowska jest twarzą polskiego rządu. Dla polskich beneficjentów unijnego budżetu – brukselskimi oczami, które tropią błędy we wnioskach i sprawozdaniach, zanim dojrzą je unijni urzędnicy i zablokują pieniądze. Dzięki niej staliśmy się prymusem w wydawaniu unijnych środków. Brukselscy biurokraci odrzucają nam mniej niż 2 proc. przygotowanych projektów. Żaden inny członek Wspólnoty nie zbliżył się do takiego wyniku. Pani minister wykonała podstawowe zlecone jej zadanie: nie zmarnować żadnego darowanego euro.
Tymczasem w kraju coraz bardziej doskwiera nam poczucie, że te miliardy w sporej części wydawaliśmy i wydajemy bez sensu albo z umiarkowanym pożytkiem. Podnoszą nam standard życia, upiększają kraj, poprawiają stan środowiska naturalnego, w jakimś stopniu przyspieszają rozwój gospodarki, ale – jak się okazuje – ten ogień pod kotłem jest słomiany i szybko gaśnie. Trudno znaleźć przekonujące dowody, że wpompowane w minionym 7-leciu setki miliardów złotych z unijnych dotacji istotnie i na trwałe poprawiły konkurencyjność polskiej gospodarki. Łatwiej o przykłady inwestycji pozorowanych, prestiżowych i zbytkownych albo niedomyślanych, niedokończonych, zwyczajnie przejedzonych. Czy to obciąża panią minister?
Fachowcy od brukselki
Elżbieta Bieńkowska ministrem jest od 2007 r. Przyjechała do Warszawy z katowickiego urzędu marszałkowskiego, polecona przez Jana Olbrychta, europosła PO, który sam ministerialnej teki przyjąć nie chciał. Absolwentka najpierw krakowskiej orientalistyki (studiowała język i kulturę Persów), ale potem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, była nieźle przygotowana do nowych urzędniczych zadań. Kiedy, jeszcze przed akcesją, trzeba było dzielić pierwsze fundusze unijne, starsi urzędnicy nie potrafili sobie z tym poradzić. Wtedy zaczęła uczyć się unijnych procedur. Zresztą od czasów Elżbiety Bieńkowskiej śląski samorząd wyciska „brukselkę” najskuteczniej.
Przyjeżdżając do Warszawy, 47-letnia wtedy Bieńkowska zostawiła w Mysłowicach, gdzie mieszka, męża z trójką dzieci. Najmłodsza, Zosia, miała wtedy 7 lat, dziś ma 12. Starsze są już na studiach. Przez te lata nie pamięta, żeby w któryś weekend nie była w domu. Ale też w Warszawie poza pracą nie ma osobnego życia, środowiska, towarzystwa. Podobnie jak jej zastępcy. Dla ministerstwa to pewnie dobrze, bo to duża i skomplikowana machina.
MRR odpowiada za wydawanie unijnych pieniędzy przeznaczonych na realizację tzw. polityki spójności. (Dlatego mówimy o 300, a nie o ponad 400 mld zł, jakie przypadły Polsce w wyniku podziału unijnego budżetu. Na Wspólną Politykę Rolną, z osobną pulą pieniędzy, minister Bieńkowska wpływu nie ma). Stosy faktur z tysięcy dofinansowywanych projektów spływają tutaj, a urzędnicy MRR, zanim prześlą je do Komisji Europejskiej, dokładnie im się przyglądają. Jak mówi obrazowo jeden z urzędników MRR: żeby doić Unię, trzeba ją stale karmić tonami papieru.
Nawet opozycja przyznaje, że Elżbiecie Bieńkowskiej udało się stworzyć w ministerstwie zgraną i sprawną ekipę. Klucz, według którego dobierała swoich najbliższych współpracowników, jest czytelny. Szukała w samorządach. Ludzi, którzy nie będą się dopiero uczyć zarządzania projektami unijnymi, ale już umieją to robić. 30-latków z doświadczeniem, znających wspólnotowe procedury i unijnych urzędników. Gotowych, jeśli trzeba, błyskawicznie się spakować i polecieć do Brukseli.
Najdłużej, bo od początku, jest z nią wiceminister Adam Zdziebło, pierwszy zastępca. Też Ślązak, jak szefowa. Wyjęty z magistratu w Rybniku, najpierw na szefa gabinetu politycznego pani minister. Jedyny członek PO w kierownictwie resortu. Odpowiada za szufladę „infrastruktura i środowisko”, do której budżet unijny włoży dla nas na inwestycje krajowe około 100 mld zł. Do tego dochodzi wkład własny, czyli w sumie około 120 mld zł. Zdziebło nadzoruje projekty realizowane przez dziewięć resortów, w tym największego beneficjenta, czyli ministra transportu Sławomira Nowaka.
Wiceminister Paweł Orłowski poznał szefową jako wiceprezydent Sopotu, miasta, które wygrywa wszelkie polskie rankingi jakości życia. Funkcję wiceministra pełni od czterech lat. Elżbieta Bieńkowska podkreśla, że najbliższych współpracowników dobiera sama. Partia się nie wtrąca. Nawet Krzysztofa Hetmana wyłuskała z lubelskiego urzędu marszałkowskiego ona. Dopiero potem okazało się, że jest prawą ręką Waldemara Pawlaka, więc reprezentował w resorcie także interesy PSL. Po wyborach samorządowych został jednak marszałkiem w Lublinie, a miejsce dla koalicjanta zajął Marceli Niezgoda. Dzieli pieniądze na pulę, która będzie wydawana centralnie, i tę przeznaczoną dla regionów, którą zarządzać mają marszałkowie.
Najpóźniej, bo dopiero w 2011 r., do kierownictwa dołączyła Iwona Wandel, przyjaciółka Bieńkowskiej jeszcze z okresu studiów. Informatyki i programowania zaczęła się uczyć w magistracie, tworząc pierwsze portale; ściągnięta z urzędu marszałkowskiego w Krakowie, gdy zaczęły się walić duże projekty informatyczne realizowane przez MSWiA i mogliśmy stracić przeznaczone na nie unijne pieniądze.
Urzędnicy MRR, co trzeba pamiętać, nie mają pełnej swobody w dysponowaniu przyznanymi Polsce pieniędzmi. W Brukseli decyduje się nie tylko o ogólnej sumie wsparcia dla poszczególnych krajów, ale także na co powinna zostać przeznaczona. Czyli dzieli się tę pulę na poszczególne szuflady: Europejski Fundusz Społeczny (na podniesienie jakości tzw. kapitału ludzkiego), Fundusz Rozwoju Regionalnego (ten dla marszałków), Fundusz Spójności (transport, infrastruktura, innowacyjna gospodarka), Wspólna Polityka Rolna.
Napełnienie szuflad pieniędzmi wcale nie daje gwarancji, że zostaną one wydane zgodnie z intencjami Komisji, a przede wszystkim z sensem. Nie daje jej też mnożenie wymogów formalnych. Hiszpanie je spełniali, budując np. za ciężkie pieniądze lotniska oddalone od siebie raptem o kilkadziesiąt kilometrów. Tylko – po co? Nasi marszałkowie też uważają, że województwo bez własnego lotniska jest ułomne. (Właśnie otworzyliśmy lotnisko w Lublinie).
Byle w papierach był porządek
Jeśli chodzi o spełnianie kryteriów formalnych, Polska jest niemal bez zarzutu. Ale czy jest się z czego cieszyć? Audytorzy Europejskiego Trybunału Obrachunkowego (ETO) też patrzą tylko na to, czy papiery mamy w porządku. Pytanie – po co nam to było i co z tego dziś mamy, zwykle w Brukseli nie pada. A przyjęcie przez urzędnika ogłaszającego warunki przetargu kryteriów innych niż najniższa cena, nie tylko w oczach NIK, ale także ETO budziłoby wątpliwości. Więc ciągle wygrywają wykonawcy gotowi budować za cenę, po której zbudować się nie da.
Dla polskiego użytku wewnętrznego na pytanie: co z tego mamy?, MRR próbuje odpowiedzieć, opierając się na sprawozdaniach tych, którzy programy realizują, czyli ministerstw i marszałków. Oni oceny poszczególnych programów zamawiają u tzw. ewaluatorów. To chyba najsłabsze ogniwo.
Produkując podrasowane raporty, stwarzają fałszywy obraz, że strumień unijnych pieniędzy czyni naszą gospodarczą rzeczywistość o wiele bardziej innowacyjną i konkurencyjną, niż to jest naprawdę.
Najczęściej ewaluatora, czyli prywatną firmę, wynajmuje ten, kogo ma on oceniać (!). Czyli na przykład urząd pracy, jakaś rządowa agencja dysponująca unijnymi pieniędzmi lub ministerstwo. – Zamawiający oczekuje ode mnie – mówi jeden z ewaluatorów – żebym zbadał, czy np. beneficjenci szkoleń w ramach programu inwestowania w kapitał ludzki są z nich zadowoleni. I czy wiedzą, za czyje pieniądze zostali przeszkoleni? Odpowiedzi na pytanie, czy szkolenie zwiększyło kompetencje szkolonych i o ile podniosło ich wartość na rynku pracy, zleceniodawca raportu nie oczekuje. Tym bardziej analizy, czy można było pieniądze wydać lepiej. A ponieważ płaci dobrze, to ja się z nią nie wyrywam. Zrobiłem już ponad tysiąc ewaluacji i mam zamówienia na następne. Zdaniem mojego rozmówcy najwięcej pieniędzy marnują agencje rządowe.
Inny ewaluator podsuwa kolejne tropy, które prowadzą do kolejnych centrów marnotrawstwa. Jego zdaniem w błoto idzie sporo pieniędzy przeznaczonych na innowacyjną gospodarkę. Setki tysięcy złotych dotacji dostały na przykład firmy na projekty takie jak „stworzenie inteligentnego plannera eventów umożliwiającego automatyczne zaplanowanie czasu wolnego podczas wyjazdu”. Albo „informatyczny serwis automatycznej interpretacji astrologicznej” czy „stworzenie pierwszego w Polsce profesjonalnego portalu dostarczającego kompleksową usługę e-surfpeople dla ludzi nadających na tych samych falach”. Projekty pieniądze dostały, więc musiały być biurokratycznie poprawne. Jakie korzyści przyniosły naszej gospodarce? Jak podniosło jej konkurencyjność wróżenie z gwiazd?
Lokomotywy nie chcą ciągnąć
Strategia „Polska 2020”, oddana w ręce minister Bieńkowskiej, też nie odpowiada na te pytania. Jest raczej zbiorem słusznych i banalnych postulatów o konieczności wzmacniania innowacyjności gospodarki opartej na wiedzy i komercjalizacji badań naukowych niż dokładnym określeniem sposobu ich realizowania. Nie utrudnia pudrowania rzeczywistości. Można ją wypełnić z sensem, półsensem albo bez sensu. A ponieważ główny ciężar tego wypełniania, tak jak do tej pory, spoczywa na samorządach i ministerstwach – beneficjentach unijnych środków, niebezpieczeństwo ich marnowania wcale nie maleje. Minister Bieńkowska potrafiła zmusić partnerów do prawidłowego wypełniania wniosków, ale nie wymusiła pojawienia się „lokomotyw rozwoju”, które miały ciągnąć naszą gospodarkę także wtedy, gdy pieniądze z Brukseli przestaną już do nas płynąć szerokim strumieniem. Miała za mało czasu? Siły przebicia? Czy może brakło pomysłów?
Skoro już teraz, gdy pieniądze jeszcze płyną, gospodarka prawie stanęła w miejscu, to co nas czeka po 2020 r.? Zapowiedziana podróż premiera tuskobusem po kraju („będziemy pytać, na co wydać unijne pieniądze”) tych zagrożeń nie zlikwiduje, może nawet je wzmocni. Widać przecież, że te podróże mają cel polityczny. Będą zbierać słuszne postulaty wyborców, na które pani minister musi znaleźć pieniądze. Oliwić polityczną machinę w celu poprawienia nastrojów i sondaży.
Elżbieta Bieńkowska na pytanie, czym różni się „jej” strategia od tzw. strategii Boniego („Polska 2030”), odpowiada, że różnice są niewielkie, obecna jest „zmodyfikowaną formą kontynuacji”. Boni z kolei wyraża się enigmatycznie, mówiąc, że odchodzimy od modelu dyfuzyjno-polaryzacyjnego. Spróbujmy to przetłumaczyć.
Pierwotna koncepcja rozwoju kraju – przedstawiona za pierwszego rządu Tuska – opierała się na tzw. centrach rozwoju, czyli metropoliach. To do nich przede wszystkim miały płynąć unijne środki, bo one gwarantują ich najlepsze wykorzystanie: dają najlepsze warunki inwestorom, a wraz z nimi szanse na szybki przyrost nowych miejsc pracy. Te centra miały się rozrastać i w ten sposób promieniować na tereny słabe, przyciągać je do siebie, także siecią nowych dróg. Ten model zwany właśnie dyfuzyjno-polaryzacyjnym został mocno skrytykowany przez opozycję. Okazał się też politycznie bardzo ryzykowny.
Z analiz MRR wynika, że tylko cztery takie centra rozwoju (czyli mazowieckie, śląskie, wielkopolskie i dolnośląskie) wytwarzają ponad połowę naszego PKB. Miały promieniować, ale nie promieniują dostatecznie – Polska A oddaliła się od Polski B jeszcze bardziej (co może odsunąć Platformę od władzy). Elżbieta Bieńkowska chętnie przywołuje przykład Podkarpacia. Północ regionu, dzięki tzw. klastrowi lotniczemu, szybko się rozwija i bogaci. A na południu stara bieda ciągle piszczy. Więc jej strategia ma zwiększyć dopływ unijnych środków oraz szanse dla najsłabszych. Politykom, nawet opozycji, taka modyfikacja strategii bardzo się podoba. Tylko że niebezpieczeństwo przejedzenia, zamiast zainwestowania, pieniędzy unijnych – gwałtownie rośnie. Sprawiedliwość wygrywa z efektywnością.
Marszałkowie już wiedzą, że samorządy dostaną więcej pieniędzy, około 23 mld euro. Na kuligu w Białowieży, na którym była także Bieńkowska, zaczął się wyścig do tych pieniędzy i spór, według jakich kryteriów pani minister powinna te pieniądze między nich dzielić. Ludnościowego (co zwiększyłoby szanse samorządów najbardziej rozwiniętych) czy poziomu biedy? MRR zaproponowało wyjście salomonowe. Czyli – algorytm berliński (ludnościowy), ale z osobną pulą dla najsłabszych. Żeby najbiedniejsi też coś od razu z tej Unii mieli. Kolejny kompromis, w którym za społeczny spokój płaci się unijnymi pieniędzmi.
Bruksela zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa przewagi kryteriów politycznych nad surową racjonalnością wydatków. Próbuje przerośnięte wymogi formalne pogodzić z narzuceniem beneficjentom konieczności realizowania czterech najważniejszych celów. W naszym przypadku najważniejszym jest połączenie w sieć pojedynczych kawałków autostrad oraz modernizacja kolei. Minister Nowak uważa, że będzie miał na to 80 mld zł. Zapewnia, że już nie będzie wpadek z niewłaściwymi materiałami, jakich niektóre firmy używały do budowy nawierzchni. Bo będą kontrole.
Prawie tyle samo co na infrastrukturę przeznaczymy na wsparcie dla przedsiębiorstw i nauki. To dobra wiadomość, ale jakoś nikt się specjalnie nie cieszy, bo Bruksela stawia trudne warunki. Wicepremier Janusz Piechociński jako minister gospodarki dostanie pieniądze dla przedsiębiorców wtedy, gdy zgłoszą się po nie w duecie z naukowcami. Dając gwarancję, że ich współpraca zwiększy innowacyjność i konkurencyjność.
– Komisja oczekuje od nas określenia tak zwanych inteligentnych specjalizacji, nie więcej jak pięciu – wyjaśnia Elżbieta Bieńkowska. Chodzi o branże, w które warto dużo inwestować, bo najszybciej przy udziale nauki mogą stać się lokomotywami rozwoju. I – z drugiej strony – ich odpowiedników po stronie nauki. Minister Kudrycka już się z tym uporała; wicepremier Piechociński ciągle nie może się zdecydować. Może ma kłopot z określeniem priorytetów? Lista MG składa się z aż 99 propozycji.
Biogazownia atomowa
Na liście preferowanych celów trzecie miejsce (co czwarte euro) zajmuje ochrona środowiska. Pod osiąganie tego celu można podciągnąć zarówno biogazownię u rolnika na podwórku, jak i elektrownię atomową. Ze szczebla MRR ocena sensu inwestycji może się okazać za trudna. Ministerstwo nie uporało się także do tej pory z wymuszeniem podniesienia jakości wydatków na tzw. kapitał ludzki. Na ten cel nadal pójdzie prawie co piąte euro – sporo zapewne znowu na rozmaite szkolenia, akcje, kursy, konferencje o niemierzalnej przydatności. Mówiło się, że przed nową unijną siedmiolatką rozliczymy się z poprzedniej. Ale jakoś nikt się nie wyrywa. Kwestionowanie sensowności unijnych wydatków jawi się zgoła jako czynność niepatriotyczna. Jak dają, trzeba brać i wydać, w końcu zawsze ktoś na tym zarobi.
Elżbieta Bieńkowska jest sprawną i już doświadczoną urzędniczką. Jej zespół jest kompetentny i zaprawiony w biurokratycznych bojach. Ale ulokowany tak, że nad sobą ma mętną „strategię”, a pod sobą partnerów i podwykonawców (marszałkowie, resorty, agencje, samorządy) pilnujących przede wszystkim lokalnych i branżowych interesów.
Żeby wydać unijne pieniądze z większym pożytkiem dla przyszłości kraju, ministerialni i samorządowi urzędnicy musieliby zacząć myśleć jak przedsiębiorcy, którymi nigdy nie byli. Są politykami. I na tym polega największy problem. Także dla „Pani 300 miliardów” – jak mówią o minister Bieńkowskiej.