Rynek

Szmaciany biznes

Gdzie szyją Polacy?

Protest hiszpańskich związkowców przeciw sprzedawcom i producentom odzieży korzystającym z fabryk w Bangladeszu, Barcelona, maj 2013 r. Protest hiszpańskich związkowców przeciw sprzedawcom i producentom odzieży korzystającym z fabryk w Bangladeszu, Barcelona, maj 2013 r. Albert Gea/Reuters / Forum
Po katastrofie w fabryce odzieżowej w Bangladeszu świat oburzył się na tamtejsze warunki pracy. Obłudnie i na krótko. Ważne, że na Dalekim Wschodzie jest tanio. Korzystają z tego również polskie firmy.
Bangladesz żyje z odzieży. To 80 proc. wartości całego eksportu, 20 mld dol. rocznie.Rafiqur Rahman/Reuters/Forum Bangladesz żyje z odzieży. To 80 proc. wartości całego eksportu, 20 mld dol. rocznie.

Pożary, zawalenia się szwalni oraz inne tragedie w Bangladeszu czy Chinach zdarzają się co kilka miesięcy. Oburzenie świata zależy od zainteresowania mediów. Katastrofy muszą się zdarzać, skoro w fabrykach, jak w tej pod Dhaką, wznosi się kolejne piętra bez poszanowania podstawowych zasad bezpieczeństwa. Dziesiąte, piętnaste, dwudzieste – niezależnie od liczby przewidzianej w projekcie. Na każde wstawia się maszyny, generatory prądu (bo coraz częściej zdarzają się wyłączenia), a wszystko to wibruje. Ale zanim nastąpi nieszczęście, uda się jeszcze zarobić.

Bangladesz żyje z odzieży. To 80 proc. wartości całego eksportu, 20 mld dol. rocznie. Gdyby władze naprawdę zaczęły się przejmować warunkami pracy, kontrahenci ulokowaliby zamówienia gdzie indziej. Tak jak opuszczają Chiny, które stały się już dla firm odzieżowych za drogie, w ostatnich latach koszty produkcji rosły o 15–20 proc. Zostały tu już tylko bardzo drogie marki, dla których koszty produkcji mają mniejsze znaczenie.

Wielkie światowe firmy spodziewają się, że Birma, rządzona przez juntę wojskową, może być jeszcze tańsza. Ruszą tam z kontraktami, gdy tylko Stany Zjednoczone oraz Unia Europejska zdejmą z Birmy embargo ekonomiczne. Bez oporów moralnych. Tańszy od Chin jest Wietnam i Kambodża, ale to za małe kraje, by móc ubierać świat. Według Francuskiego Instytutu Mody 75 proc. ciuchów, jakie wkładają na siebie Europejczycy, Amerykanie czy Australijczycy, uszyte zostało na Dalekim Wschodzie. A wskaźnik ten ciągle rośnie.

Podobnie jest z butami. 99 proc. butów, w których chodzą Amerykanie, również zrobiono w Azji. Nasze firmy też już nie robią butów w kraju, ale starają się ukryć to przed klientami. Polscy właściciele udają Włochów, a na podeszwach często przeczytać można „made in Italy”. Tyle że cała cholewka jest azjatycka.

Po katastrofie w Bangladeszu, pod naciskiem oburzonych konsumentów, największe globalne firmy podpisały porozumienie, które zobowiązuje je do kontrolowania warunków przeciwpożarowych oraz bezpieczeństwa budynków. Raporty z tych kontroli mają być upubliczniane. W gronie sygnatariuszy znalazła się amerykańska firma PVH (do której należą marki Calvin Klein oraz Tommy Hilfiger), szwedzka H&M, a także hiszpański Inditex (właściciel Zary). Ciągle opiera się amerykański Wal-Mart, największy odbiorca azjatyckich towarów, a także Gap. Nie dlatego, że nie obchodzą ich warunki, w jakich pracują ludzie w Bangladeszu, ale z powodu obaw przed procesami, jakie w imieniu wykorzystywanych bangladeskich robotników mogliby im wytaczać pazerni amerykańscy prawnicy. Światowe firmy oraz ich klienci poprawili sobie samopoczucie, zrobili, co do nich należało. Są w porządku. Do następnej wielkiej katastrofy.

Dobrą wolę stara się także wykazać rząd w Bangladeszu. Obiecał podnieść płacę minimalną, która wynosi w tym kraju 38 dol. miesięcznie, i zgodził się na zakładanie w fabrykach związków zawodowych. Na razie jednak bez zgody właściciela fabryki jest to niemożliwe. Podobnie jak w Chinach, fabryki w Bangladeszu w dużej mierze należą do Europejczyków i Amerykanów.

Pięciogwiazdkowe fabryki

Nie jest to pierwsze wzmożenie moralne zachodniego świata. Wielkie światowe korporacje, takie jak Wal-Mart, zostały przez opinię publiczną zmuszone do wprowadzenia cywilizowanych zasad w fabrykach na Dalekim Wschodzie już w latach 90. Wymogły więc na swych azjatyckich dostawcach, by stosowali się do kodeksu postępowania zawierającego standardy etyczne. Są różne w różnych firmach, ale wszystkie wymagają przestrzegania limitów godzin pracy dla robotników, miejscowego prawa pracy oraz poszanowania ustawowej płacy minimalnej. Oraz zakazują zatrudniania dzieci.

Jonasz Fuz, polski projektant odzieży, zna Daleki Wschód od podszewki i wie, jak wygląda przestrzeganie tych zasad w praktyce. Zarówno w Chinach, dokąd jeździł jako pracownik jednej z dużych polskich firm, która zaczęła lokować tam zamówienia, jak i w Bangladeszu czy Indiach, gdy polskie firmy zaczęły szukać jeszcze tańszych dostawców.

Wzory powstawały w kraju, wysyłaliśmy je do Azji, a potem ja jechałem tam i wybierałem wykonawców – tłumaczy Fuz. Spośród tych, którzy zrobili prototypy najlepsze i najtańsze.

Fabryka, z którą polska firma zdecydowała się podpisać kontrakt, chętnie pokazywała warunki, w jakich pracują robotnicy. – Pomieszczenia zwykle miały otwierane okna, a nieraz nawet klimatyzację – mówi Jonasz Fuz. Były wytyczone ścieżki przeciwpożarowe, na ścianach wisiały gaśnice. Przy maszynach nie widać było dzieci. Wytypowany przez szefostwo przedstawiciel załogi chętnie opowiadał, jak bardzo robotnicy są z pracy zadowoleni i jak jest ona dla nich ważna. Przed budynkami nieraz rosły nawet kwiatki.

Fuz nazywa te fabryki wzorcowymi. Zamówienie klienta tak naprawdę wykonuje się gdzie indziej i w zupełnie innych warunkach. W fabrykach, takich jak Rana Plaza pod Dhaką, po których klienci się nie szwendają. Europejski czy amerykański odbiorca zdaje sobie sprawę z tej fikcji, ale udaje, że nic nie wie. Tak jest wygodniej. To nie on łamie miejscowe prawo i narzucone przez siebie standardy, ale miejscowy wykonawca. Choć to on jest pazerny i nieuczciwy. Wal-Mart z fabryką Rana Plaza w Dhace nie miał żadnej umowy, ale w ruinach zawalonego budynku szyto dla amerykańskiego giganta spodnie.

Beata W. jest Polką, od kilku lat robi karierę w jednej z największych firm odzieżowych świata. Przeprowadziła się do centrali. W jej imieniu zawiera kontrakty, także w Bangladeszu. – Duszę dostawcę o każdego centa, bo tego oczekują ode mnie moi szefowie – przyznaje. – Mam moralnego kaca, bo świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że za te pieniądze w przyzwoitych warunkach ludzie pracować nie mogą. Ale wszystko jest okej. Nasz departament, zajmujący się odpowiedzialnością społeczną firmy, przyjrzał się przecież fabrykom, którym zlecamy zamówienie. Tych niespełniających narzuconych przez nas warunków nie dopuszcza do kontraktacji. Udajemy, że nie wiemy, że ciuchy dla nas będą szyte gdzie indziej, u poddostawców naszych kontrahentów. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Na wizerunku naszej firmy nie ma żadnej rysy. Męczy mnie ta obłuda, ale czy mniej obłudni są nasi klienci, którzy chcą się tanio ubierać?

Amerykańska dziennikarka Alexandra Harney, współpracująca z „The Financial Times”, spędziła w Azji kilka lat. O fabrykach, które Jonasz Fuz nazywa wzorcowymi, ona mówi „pięciogwiazdkowe”. Na wzór pięciogwiazdkowych hoteli, w których gości się europejskich i amerykańskich klientów. „Przedstawiciele kierownictwa Wal-Martu przyznają, że docierają do nich informacje na temat podzlecania produkcji” – pisze Harney w swej książce „Chińska cena”.

Rajan Kamalanathan, wiceprezes korporacji do spraw standardów etycznych, twierdzi, że firma zawsze żąda od dostawców, by wymienili wszystkie fabryki, w których będzie realizowane zamówienie. Argument dziennikarki, że miejscowa firma nie jest w stanie utrzymać się na rynku, spełniając wymogi kodeksu postępowania Wal-Martu, przedstawicielka giganta kwituje krótko. – Nie ukrywamy, że jesteśmy twardymi negocjatorami. Wszyscy wiedzą, że uważamy się za obrońcę konsumenta, że chcemy mu zapewnić możliwie najniższe ceny. Nie zmuszamy żadnej firmy, dostawcy, fabryki do współpracy z nami. Jeżeli ktoś uważa, że nie jest w stanie spełnić naszych warunków, może nie przyjmować zamówienia.

Tania szlachetność

Globalnym firmom próbują patrzeć na ręce organizacje pozarządowe, związki zawodowe, zieloni. Dla obecnej także w Polsce szwedzkiej firmy H&M sporym kłopotem okazała się kampania Greenpeace, podczas której aktywiści organizacji przyklejali na witrynach sklepów największych miast świata naklejki z napisem „Detox our water”. Żądali wyeliminowania toksycznych chemikaliów z całego łańcucha produkcji, zwłaszcza w fabrykach azjatyckich, psując w ten sposób wizerunek wielkiej firmy. Kampania okazała się skuteczna. H&M zadeklarowała całkowite usunięcie niebezpiecznych substancji chemicznych ze swojego łańcucha dostaw do… 2020 r. Na razie ma trochę czasu.

Jonasz Fuz na swój prywatny użytek dokumentował, jak wygląda ta troska globalnych firm o środowisko w Chinach i Bangladeszu. Widział, że toksyczne ścieki z farbiarni fabryk odzieżowych wypływają na pola uprawne. Robił zdjęcia osiedli mieszkaniowych, w których wyrzuca się odpady z fabryk, żeby minimalizować koszty transportu, „akademików” na terenach fabryk, w których koszaruje się pracowników, żeby mieli jak najbliżej do pracy trwającej po kilkanaście godzin dziennie. Jeśli robotnicy nie wykonują wyśrubowanych norm, to nadgodziny są im liczone według zwykłego taryfikatora. Pracują po 10–12 osób w jednym pomieszczeniu. Robił zdjęcia, ale nie dzielił się tą wiedzą z pracodawcami. – Miałem ich krytykować za ich pieniądze? – pyta. – Żeby usłyszeć, że nie za to mi płacą? Z rozmów przy kolacji w pięciogwiazdkowych hotelach wynikało, że doskonale wiedzą, jak wygląda prawda.

Jonasz Fuz miał dużo szczęścia. Dziennikarzy z agencji Reuters, fotografujących jedną z fabryk z ulicy, dotkliwie pobiła ochrona. Redakcję „China Business News”, piszącą o dramatycznych warunkach pracy (robotnicy musieli podpisywać dokument, że nie popełnią samobójstwa, i godzić się na przymusowe leczenie, gdyby szef uznał, że coś z nimi nie tak), pozwano do sądu, żądając odszkodowania w wysokości 30 mln juanów, czyli około 3,7 mln dol. W walce z wyzyskiem na media coraz trudniej więc liczyć.

Chyba że na społecznościowe. Dzięki nim do walki o ludzkie warunki pracy na Dalekim Wschodzie podrywani są konsumenci. W Europie najbardziej kłopotliwa dla wielkich firm odzieżowych jest koalicja różnych organizacji z 12 krajów, kierująca kampanią Clean Clothes Campaign. To ona opublikowała w Internecie raport, z którego wynikało, że najmniej troszczy się o to firma Gap oraz H&M. – Obie marki ograniczają się do sprawdzania, czy pracownicy otrzymują minimalną pensję, co np. w Bangladeszu przekłada się na około 25 proc. kwoty wystarczającej na utrzymanie rodziny – oburza się CCC i namawia do wysyłania listów do obu firm. Z raportów nie wynika, czy chodzi o dostawców „pięciogwiazdkowych”, czy rzeczywistych.

Identyczne akcje podejmuje jej polska odnoga, czyli Koalicja Clean Clothes Polska, która wzięła na celownik największą krajową firmę odzieżową – gdańską LPP (właściciela m.in. marek Reserved, Cropp, House, Mohito). LPP lokuje produkcję odzieży w Azji, podobnie jak inne polskie firmy. Koalicja od kilku lat usiłuje wymusić na spółce informację o miejscach produkcji odzieży, warunkach pracy, wprowadzaniu etycznych kodeksów postępowania. Na apel koalicji listy do polskiej firmy wysłało 600 konsumentów z Polski, Bułgarii i Czech. Corocznie LPP sprzedaje miliony sztuk odzieży. Petycję Greenpeace, wzywającą firmy odzieżowe do wyeliminowania toksycznych chemikaliów, podpisało 20 tys. osób. Rosnący popyt na coraz tańsze ciuchy unieważnia nawet i ten nacisk. Za szlachetność nie lubimy płacić.

Niemoralna moda

Firma, dla której projektował Jonasz Fuz, przeniosła się z Chin do Bangladeszu, gdy godzina pracy w Chinach wzrosła do równowartości 1,4 zł. Uznała, że to za drogo. Polscy klienci mogli przecież uciec, przenieść się do tańszej konkurencji. Z produkcji w kraju zrezygnowała jeszcze wcześniej. Teraz zrezygnowała też z usług projektantów. Po co płacić, skoro na targach w Kantonie można kupić gotową kolekcję i tylko wszyć własną metkę? – Chińczycy tych modeli nie projektują – uważa Jonasz Fuz. – Podkradają wzory swoich wielkich, zachodnich klientów. Dlatego są takie tanie. Jonasz, podobnie jak wielu innych jego kolegów, szuka więc roboty w Londynie.

Branża odzieżowa, w której jeszcze niedawno Polska była mocna, obumiera, bo rodzimi klienci chcą się nosić tanio. – W Polsce nie opłaci się szyć – twierdzi Fuz. Inwestować trzeba w sieć sprzedaży. Większe firmy szyją w Azji, mniejsze walczą o życie. Coraz mniej konsumentów chce płacić kilkakrotnie drożej za sukienkę czy spodnie uszyte jeszcze w Polsce, które w globalnej firmie można kupić za grosze. Fabryki odzieżowe na Dalekim Wschodzie zatrudniają już na niewolniczych zasadach 100 mln osób.

Amerykańska dziennikarka Alexandra Harney przytacza raporty think tanków, wyliczające, ile miejsc pracy, z powodu exodusu amerykańskich producentów do Chin, straciły Stany Zjednoczone. A my? Nikt tego nie liczy, ale wystarczy spojrzeć na dane GUS. Nasz import z Chin jest 10-krotnie wyższy od eksportu. Do 17 mld dol., które corocznie płacą nasi importerzy za chińskie towary, doliczyć trzeba zakupy w Bangladeszu, Wietnamie, Kambodży, do których praktycznie nie sprzedajemy nic. Tracąc pracę lub zarabiając coraz mniej, oczekujemy od wielkich sieci coraz większych obniżek.

Konsumenci, których tak łatwo zmobilizować w Internecie do udziału w spektakularnych protestach, takich jak zamalowywanie witryn w H&M, pozostają głusi na apele o odpowiedzialne zakupy. Zachęcić usiłuje ich do tego Polska Zielona Sieć. Ta pozarządowa organizacja, finansowana także ze środków unijnych, sporządziła internetowy przewodnik dla konsumentów, pozwalający dotrzeć do firm przyjaznych środowisku i odpowiedzialnych społecznie. Co, niestety, przekłada się na sporo wyższą cenę. Firmy polecane przez przewodnik mają najczęściej jeden sklepik. Nierzadko internetowy. Ilu klientów Zary czy H&M w ogóle wie o istnieniu egoisty, Trashki czy odlotowej krawcowej?

Globalne firmy dzięki taniej, bo niewolniczej, pracy w Azji coraz więcej inwestują w poprawę wizerunku. Na światowej liście najbardziej etycznych firm „Forbesa” znajdziemy zarówno Gap, jak i H&M. Oburzymy się dopiero przy okazji kolejnej katastrofy na Dalekim Wschodzie. A szmaciany interes się kręci.

Polityka 22.2013 (2909) z dnia 27.05.2013; Rynek; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Szmaciany biznes"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną