Pożary, zawalenia się szwalni oraz inne tragedie w Bangladeszu czy Chinach zdarzają się co kilka miesięcy. Oburzenie świata zależy od zainteresowania mediów. Katastrofy muszą się zdarzać, skoro w fabrykach, jak w tej pod Dhaką, wznosi się kolejne piętra bez poszanowania podstawowych zasad bezpieczeństwa. Dziesiąte, piętnaste, dwudzieste – niezależnie od liczby przewidzianej w projekcie. Na każde wstawia się maszyny, generatory prądu (bo coraz częściej zdarzają się wyłączenia), a wszystko to wibruje. Ale zanim nastąpi nieszczęście, uda się jeszcze zarobić.
Bangladesz żyje z odzieży. To 80 proc. wartości całego eksportu, 20 mld dol. rocznie. Gdyby władze naprawdę zaczęły się przejmować warunkami pracy, kontrahenci ulokowaliby zamówienia gdzie indziej. Tak jak opuszczają Chiny, które stały się już dla firm odzieżowych za drogie, w ostatnich latach koszty produkcji rosły o 15–20 proc. Zostały tu już tylko bardzo drogie marki, dla których koszty produkcji mają mniejsze znaczenie.
Wielkie światowe firmy spodziewają się, że Birma, rządzona przez juntę wojskową, może być jeszcze tańsza. Ruszą tam z kontraktami, gdy tylko Stany Zjednoczone oraz Unia Europejska zdejmą z Birmy embargo ekonomiczne. Bez oporów moralnych. Tańszy od Chin jest Wietnam i Kambodża, ale to za małe kraje, by móc ubierać świat. Według Francuskiego Instytutu Mody 75 proc. ciuchów, jakie wkładają na siebie Europejczycy, Amerykanie czy Australijczycy, uszyte zostało na Dalekim Wschodzie. A wskaźnik ten ciągle rośnie.
Podobnie jest z butami. 99 proc. butów, w których chodzą Amerykanie, również zrobiono w Azji. Nasze firmy też już nie robią butów w kraju, ale starają się ukryć to przed klientami. Polscy właściciele udają Włochów, a na podeszwach często przeczytać można „made in Italy”.