Najnowsza lista zaleceń KE dla Polski niby jest krótka (tylko siedem punktów), ale diabelnie trudna do spełnienia. Zaczyna się, bagatela, od postulatu „zrównoważenia finansów publicznych”. Prof. Leszek Balcerowicz zdarł sobie w tej sprawie gardło, ale wskórał do tej pory niewiele. Dobre dla Europy czasy przespaliśmy, w kryzysie deficyt budżetowy spuchł i w efekcie Polska, z punktu widzenia Komisji, pozostaje w „procedurze nadmiernego deficytu”. Brzmi denerwująco i mało zrozumiale, a w praktyce chodzi o to, że wisimy na liście obserwacyjnej KE i - przynajmniej teoretycznie - możemy być dotkliwie ukarani finansowo za życie ponad stan.
Marne to pocieszenie, że tuż obok widnieją nazwy innych krajów Unii , w tym także Francji, Słowenii i Hiszpanii, które podobnie jak Polska dostały jeszcze dwa kolejne lata na wydobycie się z dołka i zbicie deficytu budżetowego poniżej 3 proc. PKB.
Komisja sugeruje, że można to osiągnąć m.in. poprawiając skuteczność ściągania podatków i efektywność wydatków w służbie zdrowia, a także dławiąc szarą strefę, która, według austriackich naukowców, ciągle przekracza 25 proc. polskiego PKB. Jakoś nic nie wspomina o archaicznym i najeżonym ulgami polskim systemie podatkowym, którego, z politycznych względów, rząd boi się tknąć. Objęcie ogólnymi zasadami rolników i przedsiębiorców, likwidacja obecnych przywilejów składkowych i emerytalnych dla niektórych grup zawodowych, przyniosłoby zapewne dużo większe efekty, ale też bez wątpienia pogrążyłaby Platformę, która i bez tego wpadła w duże, przedwyborcze tarapaty. Wszystko więc pozostanie po staremu, przynajmniej do serii najbliższych wyborów w Polsce.