Cofnie wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat (zebrali w tej sprawie aż 2 mln podpisów). Odwoła wprowadzenie elastycznego czasu pracy, bo ten system uniemożliwia zarabianie dodatkowych pieniędzy za nadgodziny oraz czyni z pracowników niewolników. Podniesie płacę minimalną do poziomu 50 proc. średnich zarobków, ponieważ rośnie za wolno, chociaż dużo szybciej niż ceny. I zlikwiduje umowy śmieciowe. Można by dopisać jeszcze jeden postulat, pod którym także wiele osób chętnie się podpisze – zapewni dobrobyt. Zdaniem związków rząd, nie spełniając ich żądań, daje dowód lekceważenia społeczeństwa. Więc trzeba go odwołać, a także rozwiązać parlament.
Jeszcze szybciej trzeba by go odwołać, gdyby te postulaty spełnił. Dałby bowiem tym dowód kompletnej nieodpowiedzialności za kraj, za publiczne finanse. Rządzenie krajem pod dyktando związków skończyłoby się tak jak w Stoczni Gdańskiej, czekającej na ogłoszenie upadłości przez sąd. To związkowcy sami wybrali tam sobie zagranicznego inwestora, a potem nie pozwolili na restrukturyzację zakładu. Rząd (każdy rząd), w przeciwieństwie do związków, musi zdawać sobie sprawę ze skutków ich żądań. Eksperci liczą, że tym razem spełnienie postulatów związkowców kosztowałoby 150 mld zł. Nie wiem, na ile precyzyjne są te wyliczenia. Przewodniczący Solidarności Piotr Duda wyraził opinię, że „pieniądze nie mogą być żadną przeszkodą”. Pewnie, wystarczy dodrukować. Tylko co dalej? Skutki realizacji nierealnych żądań da się przewidzieć. Wiadomo, że szybkie podnoszenie płacy minimalnej odbije się wzrostem bezrobocia i pracy na czarno. Podobnie jak zakaz umów terminowych, tak chętnie nazywanych śmieciowymi.