To, co działo się w latach 90., dzisiaj bowiem jest już nie do pomyślenia. Na przykład gdy PZU był jeszcze przedsiębiorstwem państwowym, wskazywani przez polityków prezesi PZU oraz PZU Życie odwdzięczali się im pieniędzmi z tzw. funduszu prewencyjnego. Bywały lata, gdy setki milionów złotych przekazywano z państwowej firmy do różnego rodzaju fundacji czy związków zawodowych, zakładanych lub kierowanych przez zaprzyjaźnionych polityków. Dziś podobna praktyka byłaby nie do pomyślenia. Pewnie nie dlatego, że zmienili się politycy. Zmieniło się otoczenie biznesowe.
Liczba przedsiębiorstw w pełni państwowych skurczyła się do 181 i będzie malała. Największe to Lasy Państwowe, których prywatyzacji (a w konsekwencji zakazu wchodzenia do nich) sobie nie wyobrażamy, i Poczta Polska. Spółek z większościowym udziałem Skarbu Państwa jest już tylko 47, wśród nich holdingi węglowe. Ich zarządy i rady nadzorcze ciągle zależą od polityków, ale konkurencja zmusza, by wybierać profesjonalistów. Bo inaczej nie utrzymają się na rynku. Nie ma w gronie firm państwowych tych najbogatszych, takich jak PZU, PKN Orlen czy KGHM. One są wśród 438 spółek z mniejszościowym udziałem Skarbu Państwa. Formalnie nie są państwowe, lecz publiczne. Ich akcje znajdują się w obrocie na Giełdzie Papierów Wartościowych. Rady nadzorcze wybierane są przez akcjonariuszy.
Politycy kolejnych rządów sprytnie wymyślili dla tych 438 firm formułę, która pozwala państwu (czyli ekipom rządzącym) zjeść ciastko i mieć ciastko. Najważniejsze polskie przedsiębiorstwa przestały być państwowe (każdy może kupić udziały), ale nie przestały być kontrolowane przez państwo.