Z punktu widzenia pracowników polski rynek pracy stał się bardzo nieprzyjazny. Zarówno dla tych, którzy pracy szukają, jak i osób, które jeszcze ją mają. Najdłużej w Unii szukamy pracy, średnio już około roku. Na publiczne służby zatrudnienia nie ma co liczyć, pracodawcy w nie zwątpili i nawet nie zgłaszają ofert. To bardzo dyscyplinuje niezadowolonych z aktualnego miejsca pracy. Nie muszą nawet słyszeć „na twoje miejsce czeka 20 chętnych”. „Badania ankietowe rynku pracy” 2011–13, przeprowadzone przez Instytut Ekonomiczny NBP, pokazują, że co trzeci Polak, gdyby tylko mógł, zmieniłby pracodawcę. Ale nie może, więc siedzi cicho.
Gorzej zarabiamy. Rodzimy przedsiębiorca za godzinę pracy płaci nam (łącznie ze składkami) średnio 10,4 euro. Grecy dostają 20,3 euro. Brytyjczycy – 39,4 euro, Niemcy – 42,6 euro. Średnia unijna wynosi 32 euro. Oczywiście jeśli porównamy siłę nabywczą tych pieniędzy, to u nas za 10 euro można kupić więcej. Z danych Eurostatu wynika jednak, że z naszymi zarobkami dzieje się coś dziwnego. Stawka godzinowa w ostatnich dwóch latach wzrastała w Polsce zaledwie o 1 punkt procentowy, gdy tymczasem w Unii o 2 punkty procentowe.
Zielona wyspa
Wyraźne tąpnięcie nastąpiło w 2011 r. Można powiedzieć, że to wtedy dopadł nas kryzys. Po raz pierwszy nominalny wzrost płac był niższy niż inflacja. Realna wartość naszych zarobków spadła. W 2012 r. inflacja zeszła poniżej 2 proc., zarobki wzrosły o 2,9 proc., w 2013 r. było podobnie (średnia krajowa w sektorze przedsiębiorstw to obecnie 3834 zł). Jest więc lepiej, ale i tak mamy powody do niezadowolenia.