Marznący deszcz powodujący oblodzenie sieci trakcyjnej może mieć bardzo poważne, polityczne konsekwencje. To właśnie on był jedną z przyczyn kolejowego chaosu w grudniu 2010 r., który zakończył się dymisją ówczesnego wiceministra infrastruktury, odpowiedzialnego za kolej. Teraz znowu lód zaatakował kolej – lód, który tak naprawdę jest gorszy do śniegu, bo uniemożliwia jazdę lokomotywom elektrycznym. Pociągi trzeba na niektórych odcinkach przeciągać lokomotywami spalinowymi, co prowadzi do ogromnych opóźnień. Na pogodę kolej wpływu nie ma i trudno winić Grupę PKP za oblodzenie sieci trakcyjnej. Można było natomiast, zwłaszcza po tylu składanych obietnicach, oczekiwać lepszego zarządzania kryzysowego.
Tymczasem pytań jest wiele. Tradycyjnie dotyczą one braku wystarczającej informacji czy form rekompensaty dla pechowych pasażerów. Jednak wątpliwości na tym się nie kończą. Dlaczego brakuje lokomotyw spalinowych? Dlaczego pociągi wciąż jeżdżą trasami, które tak naprawdę nie nadają się chwilowo do eksploatacji? Dlaczego relacje nie zostały doraźnie skrócone, a na brakujących fragmentach uruchomiona komunikacja zastępcza?
Wreszcie dlaczego kolej nie potrafi współpracować z przewoźnikami autobusowymi, skoro tym razem drogi są w lepszym stanie niż tory? W ten sposób można by zmniejszyć gigantyczne opóźnienia, a pasażerowie na pewno woleliby się przesiąść i część trasy pokonać autobusem niż siedzieć w pociągu bezczynnie wiele godzin? Dlaczego nie można w tych nadzwyczajnych warunkach porozumieć się przykładowo z Polskim Busem czy innymi przewoźnikami drogowymi i zrobić wszystko, żeby pasażerowie mniej cierpieli?
Na te wszystkie pytania nie ma odpowiedzi, a przecież politycy w ostatnich latach złożyli pasażerom mnóstwo obietnic.