25 centów, czyli około złotówki – tyle za każdy przejechany rowerem kilometr w drodze do pracy dostają od niedawna Francuzi. Pieniądze wykładają firmy, które zgodziły się uczestniczyć w rządowym eksperymencie. Pracodawcy płacą, aby mieć zdrowszych pracowników, a państwo tych pieniędzy nie opodatkowuje. Rząd liczy, że dzięki finansowym impulsom wzrośnie moda na rowery i choć trochę zmniejszą się samochodowe korki na ulicach.
Francuski eksperyment nie jest niczym nowym w Europie Zachodniej. Budowa autostrad i obwodnic w zasadzie się tu skończyła, ale korków to nie zmniejszyło. Pociągi w godzinach szczytu są zatłoczone, dodatkowych składów nie da się uruchomić, brakuje miejsca na torach. Rower staje się więc ostatnim narzędziem choćby lekkiej poprawy sytuacji.
W Polsce też szybko rośnie liczba rodaków dojeżdżających rowerem do biura czy szkoły, ale o jakiejkolwiek państwowej strategii nie ma już mowy. Przed nami stoi bardziej prozaiczne zadanie: sprawić, żeby pieniądze na rowerową infrastrukturę były wreszcie mądrze wydawane. Wiadomo, że łatwo nie będzie. Przez ostatnie ćwierćwiecze w kraju powstało prawie 10 tys. km rowerowych dróg. Trudno oczywiście porównywać się z Niemcami czy Holendrami, zakochanymi w rowerach od lat, ale nawet w dużo mniejszych Czechach rowerzyści mają do dyspozycji prawie cztery razy tyle tras.
Jednak chociaż pod względem łącznej długości ścieżek wypadamy słabo, to fantazji w ich poprowadzeniu polskim samorządowcom nie można odmówić. – To zbiór różnych absurdów – mówi Cezary Grochowski, prezes Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej. Pierwsze miejsce na ich liście ma budulec – kostka brukowa znienawidzona przez rowerzystów, ale do niedawna z niewiadomych powodów hołubiona przez samorządowców. Wbrew obiegowym opiniom, nie jest tańsza od asfaltu, natomiast szybko staje się nierówna, a potem zaczyna zarastać roślinnością. Remontu jednak nikt nie przeprowadza, bo pieniądze idą na nowe projekty.