Jeszcze 10 czy 15 lat temu większość dyskusji o przemyśle przypominała wizytę na setnych urodzinach u schorowanego nestora rodu. Owszem, oficjalnie podkreślano, że to czcigodnemu staruszkowi familia zawdzięcza swoje bogactwo i potęgę. Ale panowało przekonanie, że w XXI w. dziadek przemysł powinien z godnością zejść z dziejowej sceny. Tak jak przed nim pradziadek rolnictwo. Przez wieki główne miejsca ludzkiej aktywności, a teraz ledwie marginalna gałąź gospodarki. Wizja przyszłości wydawała się oczywista: wszyscy będziemy robić w usługach, ewentualnie zarządzać ideami albo handlować informacjami. Gospodarkę powinny napędzać prężne internetowe startupy, których rentowność zapewnią takie nowinki jak outsourcing (a jeszcze lepiej offshoring) albo bezprecedensowy rozrost rynków finansowych. Po co komu cuchnący (ekologia), drogi w utrzymaniu (technologie) i nieruchawy (logistyka) przemysł?!
Kilka lat (i jeden poważny kryzys ekonomiczny) później sytuacja wygląda już zgoła inaczej. I już choćby pobieżny przegląd największych słabości światowej gospodarki początków XXI w. zawsze i nieuchronnie prowadzi nas do... deindustrializacji. Weźmy choćby rosnące nierówności dochodowe. Jeśli uznać je za bombę, która może kiedyś wysadzić w powietrze stabilne zachodnie gospodarki, to ich gwałtowny wzrost jest przecież bezpośrednią konsekwencją erozji dobrych i pewnych miejsc pracy, które były właśnie w przemyśle (oraz w otaczającym go sektorze kreatywnym). Spójrzmy też na innowacje technologiczne. Istnieje wiele dowodów, że to właśnie sektor przemysłowy (a nie usługi) generuje ich najwięcej i to on najmocniej przyczynił się do szalonego wzrostu produktywności pracy w ciągu minionych 150 lat. Trudno się więc dziwić, że przechodzenie od przemysłu do usług musi skutkować spadkiem innowacyjności.