[Tekst ukazał się w tygodniku POLITYKA 21 kwietnia 2015 roku]
Openspejsowa rewolucja trwa. Do naszego kraju dotarła w latach 90., a jej postępy mierzy się tysiącami metrów kwadratowych nowych biur powstających każdego roku. Od 1989 r. wybudowano już 951 biurowców o łącznej powierzchni 7 mln m kw. Większość z nich jest zorganizowana według systemu przestrzeni otwartej (z ang. open space). To zupełnie inne realia niż w tradycyjnych biurach gabinetowych, przez biuroznawców zwanych z angielska (chyba trafniej) cellular offices, czyli biurami komórkowymi. Za drzwiami każdej komórki jest miejsce dla jednego, góra kilku pracowników, korytarz służy jako biurowa agora. Wędrując do toalety po wodę na herbatę albo żeby wyrzucić stare fusy, spotyka się znajomych, wymienia ważne informacje oraz plotki.
W openspejsie jest inaczej. Tu wszyscy cały czas są razem. Wielkie pomieszczenia, jak okiem sięgnąć, są zastawione biurkami. Stanowiska pracy, jedne od drugich, oddzielają tylko nieduże przegródki. Dają niewiele intymności, ot tyle, żeby sobie wzajemnie w ekran komputera nie zaglądać. Wystarczy jednak podnieść głowę, a widzi się, co kto robi. Kto pracuje, kto gada przez telefon albo pije kawę.
Kto to wymyślił? Tropy prowadzą do Fryderyka Taylora, twórcy naukowej organizacji pracy. Ten żyjący na przełomie XIX i XX w. amerykański przedsiębiorca i naukowiec, wspólnie z Henrym Fordem stworzyli taśmowy system produkcji przemysłowej. Openspejsowe biura miały być odpowiednikiem taśmy dla pracowników umysłowych. Chodziło o obniżenie kosztów, bo na tej samej powierzchni można zmieścić 20 proc. pracowników więcej.
Najważniejszym elementem openspejsu jest zwykle wydzielone stanowisko dla szefa. Teoretycznie to gabinet, w praktyce – przeszklona budka biurowego brygadzisty, z której może on obserwować, jak pracują podwładni.