Henryk Kowalczyk, szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, stwierdził, że w przyszłym roku rządowi zabraknie 5 mld zł na realizację programu 500+. – Ale je znajdziemy – zapewnił. Dziesiątki miliardów złotych, które miały pochodzić z uszczelnienia systemu VAT, rozwiązując jednym ruchem finansowe kłopoty państwa, będą, a jakże, ale rok później. Drobiazg.
Nieco wcześniej wicepremier Mateusz Morawiecki stwierdził co innego. Mianowicie, że cały program 500+ jest na kredyt. Był najbliższy prawdy, ponieważ tak zwana dziura budżetowa na ten rok zaplanowana jest na poziomie ponad 54 mld zł. Oznacza to, że w 2016 r. aż o tyle więcej rząd wyda, niż zarobi na podatkach. Tak rekordowego deficytu jeszcze nie mieliśmy, choć każdy rząd więcej na podatkach wydawał, niż zarabiał. Czyli na kredyt jest nie tylko 500+, ale także wiele innych wydatków. Głównie emerytalnych.
Jednak premier Beaty Szydło to nie martwi. Nadal uważa, że 500+ to nie wydatek, tylko inwestycja. Wobec tego co ze stopą zwrotu z tej inwestycji?
Wyborcy, nie tylko Prawa i Sprawiedliwości, mają prawo się w tych rachunkach pogubić. Na co nas naprawdę stać, a co konsumujemy na kredyt? Żeby sobie jeszcze bardziej zamieszać w głowach, proponuję zerknąć na tzw. licznik Balcerowicza, który wisi w samym sercu Warszawy i pokazuje, jak szybko rośnie zadłużenie państwa.
Widać na nim, że kolejne rządy zadłużyły Polskę już na 973 mld zł, a to znaczy, że każdy Polak ma do spłacenia ponad 26 tys. zł. Łącznie z dziećmi i staruszkami. A licznik ciągle bije. Każda obietnica PiS oraz obietnice poprzednich rządów stan naszego zadłużenia powiększały. Tak jakby wszyscy rządzący kierowali się zasadą „po nas choćby potop”.