Artykuł w wersji audio
„Miasto, które nie śpi” – chwytliwy slogan nadużywany w broszurach turystycznych właśnie się urzeczywistnia. Przybywa metropolii, które chcą zarabiać całą dobę. Oraz mieszkańców, dla których sen jest tylko jedną z wielu możliwości spędzania czasu.
W piątkową sierpniową noc Sadiq Khan, nowy burmistrz Londynu, odbył przełomową, choć niepozorną podróż. Wraz z innymi mieszkańcami skorzystał z pierwszej w historii nocnej zmiany metra. Teraz na liniach Victoria i Central pociągi w weekendy kursują co 10–20 minut przez całą noc, jesienią tak samo będzie na liniach Jubilee, Picadilly i Northern. W przyszłym roku dołączą pozostałe linie, a za pięć lat – także kolejki naziemne.
Konsekwencje mogą być potężne. Ruszą nowe usługi, wydłuży się czas działania tych już istniejących. – Skorzystają wszyscy – mówił Khan, wyliczając zalety nocnego transportu, który jeszcze w tym roku da miastu 2 tys. nowych miejsc pracy. – Jesteśmy teatralną stolicą świata, mamy fantastyczne koncerty, jedne z najlepszych restauracji i hoteli. Czterech na pięciu turystów przyjeżdża tu ze względu na ofertę kulturalną. Ludzie nie mogą martwić się, jak wrócą do domu.
Podkreślał, że od całodobowej aktywności Londynu zależy przyszłość. – Nocna ekonomia musi być częścią oferty jednego z najwspanialszych miast świata. Jeśli nie pozwolimy jej rozkwitnąć, wyprzedzą nas inni – od Paryża po Tokio, a to oznaczałoby złe wieści dla gospodarki.
Ekonomia nocą
Nowy potencjał Londynu dostrzeżono niedawno. Pierwszy raport dotyczący tzw. nocnej ekonomii, na którą składają się m.in. usługi restauracji, barów, klubów tanecznych, hoteli, opracowała na Wyspach grupa badawcza TBR w 2010 r. Okazało się, że jest to piąty co do wielkości przemysł w kraju, daje zatrudnienie 1,3 mln ludzi i roczny dochód w wysokości 66 mld funtów (to ok. 6 proc. PKB Wielkiej Brytanii, a 40 proc. tej kwoty płynie prosto z Londynu). Ośrodek London First szacuje, że w 2029 r. przemysły nocne w samej stolicy będą warte 30 mld funtów i zatrudnią 790 tys. osób.
Wiosną, jeszcze jako burmistrz, Boris Johnson powołał Komisję Pory Nocnej, złożoną z przedstawicieli ratusza, aktywistów, właścicieli lokali. Jesienią mają opublikować raport wskazujący, jak chronić i rozwijać nocne interesy. Możliwości jest wiele, na przykład reprezentacyjna i handlowa Oxford Street wyludnia się już po 21.00. Powstają pomysły, by piętra sklepów zmienić w restauracje i bary. Albo rozproszyć usługi i ożywiać różne dzielnice i tereny niezagospodarowane.
W tym londyńczycy mają doświadczenie: w dawnej elektrowni stworzyli Tate Modern, w byłych dokach – apartamentowce, zaś robotniczą Brick Lane zmienili w artystyczne zagłębie. Paradoksalnie ten proces działa na szkodę nocnych klubów, takich jak zamknięty w 2014 r. legendarny VIBE, któremu dzielnica zawdzięcza swój awans. Postępująca zmiana jej charakteru powoduje wzrost czynszów, zaostrza regulacje i kontrole. Zamożniejsi mieszkańcy upominają się o prawo do ciszy, wtórują im lokalni politycy. Dlatego w Londynie ostatnie piwa w pubach wciąż nalewa się o 23.00, a nowe kluby z trudem uzyskują licencje. Argumentem jest troska o bezpieczeństwo i zdrowie publiczne. Badania potwierdzają związek nocnych biznesów z konsumpcją alkoholu i przypadkami przemocy, jak np. pobicie dwóch osób przez ochroniarzy w londyńskim Soho, którego skutkiem było kontrowersyjne zamknięcie jednego z najsłynniejszych klubów w mieście.
Alan Miller, twórca VIBE, założył Stowarzyszenie Nocnych Przemysłów. Zachęca londyńczyków do dyskusji o tym, jak może wyglądać nocne życie, i pyta, czy chcą, by władze dyktowały im, co i o której godzinie mogą robić.
Noc bez alkoholu
Władze Sydney w 2011 r. zapytały mieszkańców, jakich ulepszeń chcieliby nocą, i na tej podstawie opracowali plan rozwoju miasta jako azjatyckiej stolicy przemysłów rozrywkowych. Ale jednocześnie wprowadziły regulacje zabijające ducha rozrywki. Teraz w centrum nie można wejść do klubu po 1.30 w nocy ani sprzedawać alkoholu po 3.00 rano. Skutek – upadło 40 proc. lokali, a zatłoczone i wibrujące niegdyś okolice Kings Cross i Oxford Street wcześnie pustoszeją. Miasto może sobie gratulować spadku tzw. zachowań antyspołecznych, wzmagających się razem ze spożyciem alkoholu, oraz natężenia ruchu pieszego w centrum, to jednak nie gwarantuje zwiększenia bezpieczeństwa. Już w latach 60. nowojorska aktywistka Jane Jacobs wykazała, że gwarancją rozwoju i zaufania mieszkańców są dobrze oświetlone ulice, pełne pieszych i różnorodnej aktywności.
W Berlinie, słynącym z przyzwolenia na nocne imprezy, ale i wysokiego poziomu bezpieczeństwa, właściciele ponad 100 klubów tworzą Komisję Nocną, która współpracuje z władzami miasta i reprezentuje interesy branży. Berlin to europejskie epicentrum przemysłów kreatywnych i przykład metropolii, w której sektory artystyczny, edukacyjny i rozrywkowy wzajemnie się wspierają. To także koronny argument entuzjastów nocnego rozwoju: miasta potrzebują mieszkańców młodych, innowacyjnych, przedsiębiorczych – a są to ci sami ludzie, którzy chcą się bawić.
W Warszawie konflikty między dziennymi i nocnymi funkcjami miasta na razie zażegnano, przenosząc sezonową rozrywkę nad Wisłę – miasto udostępnia tam klubom działki z umiarkowanym czynszem, wiele ważnych klubów ma tam sezonowe oddziały działające do rana. Inne lokale otwierają się tam, gdzie nie ma mieszkańców, np. kulinarny Nocny Market działa w dawnym dworcu, a całodobowa restauracja Warszawa Wschodnia w kompleksie pofabrycznym. Poza tym w polskich miastach szerszego rozwoju usług całodobowych nie widać – poza barami i klubami do rana dostępne są głównie apteki, siłownie i sklepy monopolowe. Tymczasem Londyn planuje działające non stop księgarnie, kawiarnie, centra jogi, sklepy i gabinety spa. Pojęcie nocnej ekonomii właśnie się rozszerza i zrzuca odium sfery kojarzonej z przestępczością.
Decyzja o nocnym transporcie w Londynie przyszła w szczególnym momencie. W całej Europie kultura klubowa wyraźnie słabnie. W ostatniej dekadzie w samej Wielkiej Brytanii zamknięto 45 proc. lokali tanecznych. Przyczyną, poza wspomnianymi regulacjami, jest zmiana gustów i zachowań. Taniec traci na znaczeniu, za to zatłoczone są kawiarnie i sklepy. Według Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii np. w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Danii spada liczba młodych (do 34. Roku życia) używających ecstasy – pobudzającego narkotyku łączonego z kulturą klubową; wśród nastolatków nieco zmniejsza się też intensywność spożycia alkoholu. Zamiast częstego imprezowania młodzi dwa, trzy razy w roku jeżdżą na festiwale, które monopolizują rynek koncertowy.
W Amsterdamie, którego centrum zmienia się nocą w zagłębie rozrywki łączącej muzykę, legalne usługi erotyczne i używanie marihuany, od 2013 r. urzęduje tzw. nocny burmistrz. Mirik Malik został zatrudniony przez miasto i organizację pozarządową do rozwijania i zarządzania branżą rozrywkową. Jego misja jest ciężkiej wagi – miasto przyciąga ponad 5 mln turystów rocznie, wielu liczy na dobrą zabawę. Malik podkreśla, że życie nocne jest nieodzowną cechą kosmopolitycznych miast. Pozwala się socjalizować w przestrzeni publicznej, zasila zjawiska kulturowe i przyciąga inwestorów, którzy chętniej otwierają siedziby w miejscach atrakcyjnych dla pracowników.
Pomysły Malika pozwoliły rozładować wiele napięć w holenderskiej stolicy i okazały się dochodowe. Nocne licencje przyznano klubom działającym na obrzeżach miast i rozproszonym w różnych dzielnicach. Plac Rembrandta, dotąd głośny, a po imprezach zabałaganiony, został zmieniony w przestrzeń z atmosferą przypominającą festiwal – nie ma ruchu kołowego, lokale za dnia działają jako rodzinne kawiarnie i restauracje, zjednując sobie sympatię mieszkańców, a w nocy przestrzeń dyskretnie patrolują nie policjanci, lecz ochotnicy, którzy uczą imprezowiczów kindersztuby. Malik wierzy, że rozwój nocnej ekonomii jest możliwy przy zaangażowaniu mieszkańców i wyrobieniu nowych postaw, które zamyka w przykazaniu: „Baw się z klasą, myśl o innych”. Jest też entuzjastą łączenia interesów branży rozrywkowej z usługami miejskimi i interesami lokalnych przedsiębiorców.
Czytanie po ciemku
W kwietniu zeszłego roku gościł w Amsterdamie pierwszy szczyt nocnych burmistrzów, przyjechali jego odpowiednicy m.in. z Paryża, Tuluzy i Zurychu. Zgadzają się, że niepokój o nocne bezpieczeństwo łatwiej uleczyć nie tyle rugując nocne kluby, co równoważąc ich obecność innymi usługami. Nowojorczycy przez całą dobę mogą testować gadżety Apple w salonie przy Piątej Alei. Mieszkańcy Sydney czekają na pierwszą nocną bibliotekę.
Popularnym adresem w stolicy Tajwanu jest całodobowa księgarnia Eslite, która zajmuje kilka pięter wieżowca Taipei 101. W ogóle azjatyckie metropolie to pionierzy i liderzy oferty 24/7. W światowych rankingach Singapur, Tokio i Seul prowadzą jako miasta, w których sypia się najkrócej, trochę ponad 5 godzin dziennie. Mieszkańcy ponadprzeciętnie dużo pracują, na przyjemności mają czas tylko w nocy. I tak stolica Japonii słynie z olbrzymiej sceny kulinarnej – w niezliczonych, rozświetlonych neonami lokalach czekają dania i trunki z całego świata, na prawie każdym rogu jest sklep, w którym można odgrzać gotowe posiłki. Można też zapominać o stresie w salonach gier, których królową jest ta w kulki – pachinko. Ogromne salony są głośne, jaskrawo oświetlone i pełne ludzi w średnim lub zaawansowanym wieku. Biznes karaoke szczyt ma co prawda za sobą, ale wynajmowanie niewielkich pokojów osobom, które lubią śpiewać do mechanicznych podkładów, to wciąż dobry interes – trzeba rezerwować z wyprzedzeniem.
Konsumpcja bez przerwy
Legendą Tokio są tzw. hotele miłości wynajmujące pokoje tematyczne na intymne zbliżenia. Zapracowanym biznesmenom miasto oferuje też całonocne spa i kąpiele w gorących źródłach, połączone z usługami relaksacyjnymi i hotelowymi. Tokio to przykład metropolii, która dotąd świetnie radziła sobie bez klubów nocnych. Dopiero w tym roku zniesiono powojenny zakaz tańca po północy.
Seulczycy (w betonowej metropolii żyje już połowa populacji całej Korei Południowej, ponad 20 mln ludzi) zaglądają do domów tylko na krótkie drzemki i zmianę garderoby. Wieczory zaczynają od kolacji przy grillach, zakrapianych ryżową wódką, a później przenoszą się do dzielnic takich jak Hongdae, gdzie restauracje i nocne kluby sąsiadują z ulicznymi występami artystów, straganami spożywczymi i sklepami. Gdy jedne lokale się zamykają, drugie serwują już pierwszą poranną kawę. W Seulu można też kupować non stop – wizyty na nocnych targach odzieżowych i centrach handlowych to rytuał.
Nawet gdy metro nie kursuje, na podziemnych stacjach rój klientów kręci się wokół butików odzieżowych. A słynny Gangnam Style nowej klasy średniej składa się z połączenia konsumpcji i rozrywki – kluby działają na zapleczu wielkich domów towarowych. Tradycją są też późne wizyty w kinach. Najpopularniejsze seanse zaczynają się o pierwszej i trzeciej w nocy – kompleksy kinowe, liczące po kilkanaście sal i mieszczące kilka tysięcy widzów, są wtedy oblegane.
Niedawno azjatyckim sąsiadom pozazdrościł Singapur, uchodzący za regionalnego sztywniaka – korporacyjne miasto technokratów pracujących kilkanaście godzin na dobę. Tamtejsi finansiści zasypiają ostatni, a wstają pierwsi, bo notowania singapurskiej giełdy dyktują poranny puls w Londynie i Nowym Jorku. Teraz chcą pokazać, że przypisywany im najwyższy na świecie standard życia oznacza też umiejętność cieszenia się nim. Rozkwitły bary na dachach wieżowców, tarasy widokowe pozwalające podziwiać futurystyczną architekturę, luksusowe kluby, a także ogromne kasyno w kompleksie Marina Bay Sands. Tam też działa Pangaea – najdroższy klub nocny świata, z meblami powlekanymi skórą egzotycznych zwierząt i zyskiem 1,2 mln dol. miesięcznie. Singapur jest pełen siłowni, gabinetów odnowy biologicznej i innych usług, dla których pora nie ma znaczenia. Właśnie debiutowały tam pierwsze bezzałogowe taksówki firmy nuTonomy.
Całodobowa aktywność miast to jedynie uwertura do kolejnej fazy kapitalizmu, w którym konsumpcja trwać będzie nieprzerwanie, a sen – jako pasywny i niedochodowy – zostanie stopniowo wyeliminowany, uważa prof. John Crary z Uniwersytetu Columbia. Już teraz, jak wskazał w eseju „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu” – spanie przestało być stanem naturalnym, a stało się wyborem. Wielu z nas rezygnuje z niego choćby po to, by w środku nocy sprawdzić wiadomości w telefonie. Autor ostrzega, że zastąpienie śnienia aktywnością konsumencką oznacza koniec wyobraźni i uwięzienie w bezczasowej teraźniejszości.
Trudno nie przyznać mu racji – w gospodarce globalnej coraz więcej usług i zajęć wypełnia każdą minutę. Amerykańskich klientów w środku nocy obsługują pracownicy indyjskich call centers. Nowe biura i apartamentowce Dubaju dniem i nocą budują Azjaci pracujący na cztery zmiany. Nie śpią najważniejsze lotniska, a zakupy i konsumpcja nie ustają nawet pod niebem. Właśnie zainaugurowano najdłuższy lot pasażerski świata – z Panamy do Dubaju, trwa 17 godzin i 35 minut – właśnie tyle, bez przerwy, pracują załogi pokładowe i piloci.
Białe noce internetu
Internet zlikwidował rozróżnienie na dzień i noc, wywołał przyspieszenie we wszystkich branżach. Oznacza to nie tylko całodobową pracę fabryk – tę inicjował sto lat temu Henry Ford – ale też usług powiązanych. Choć nie jest to czołówka światowych metropolii, życie nigdy nie zamiera w Kairze, Bejrucie czy Delhi, gdzie tragarze, kierowcy i kucharze pracują bez przerwy. Także kluczowe sieci w USA, jak Walmart, McDonald’s czy Home Depot, przeszły na tryb 24-godzinny.
Więcej nieśpiących ludzi to także więcej problemów: zwiększony poziom hałasu, choroby związane z zaburzeniem naturalnego rytmu funkcjonowania (otyłość, cukrzyca, depresja). Wreszcie, co opisała Harriet B. Presser w książce „Working in 24/7 Economy: Chalenges for American Families”, kłopoty w utrzymaniu relacji rodzinnych. Jednak Ben Rogers z think tanku Centre For London podkreśla, że wielkie miasta już od jakiegoś czasu funkcjonują non stop, tylko władze dopiero ten potencjał dostrzegły. Crary w swojej diagnozie jest pesymistyczny – od rynkowej kompresji czasu nie ma odwrotu. Śpijmy więc, póki duch całodobowej ekonomii nie zbudzi nas raz na zawsze.