Oj, dzieje się ostatnio na froncie tzw. zioła. Ministerstwo zdrowia już wytypowało trzy rządowe plantacje, w których będzie hodować konopie, a potem produkować z nich leki. Marihuana to uznany sposób łagodzenia wielu chorób od jaskry po nowotwory, a po co mamy sprowadzać z Holandii zawierający kannabinoidy susz i płacić za niego 10-20 tys. złotych?
Pytał o to niedawno wiceminister zdrowia Krzysztof Łanda w rozmowie z Klarą Klinger w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. W tym wywiadzie wiceminister mówił też, że „docelowo mogłyby to być uprawy prywatne, spełniające ustawowe wymagania i podlegające systematycznej i dokładnej kontroli”. Wypowiedź pachnie małą rewolucją.
To pokłosie podjętej wiosną decyzji dopuszczającej refundację leków opartych o marihuanę w ramach NFZ. Pewnie na tym się nie skończy. Lecznicza marihuana ma mocnych rzeczników w osobach wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego (angażował się w temat już w poprzedniej kadencji Sejmu) czy posła Kukiz'15 Piotra Liroya-Marca (chyba nie trzeba dodawać, że joint to nieodłączna część kultury hip-hopowej, z której Liroy się wywodzi). Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł wprawdzie ciągle jeszcze trochę zgrywa złego policjanta i mówił, że „nie ma czegoś takiego jak lecznicza marihuana”, ale raczej nie będzie o „zioło” kruszył kopii.
Oczywiście stawką w grze nie jest jedynie wprowadzenie marihuany medycznej, tylko liberalizacja podejścia do całego społecznego zjawiska jakim jest popularna "gandzia". Polski ustawodawca, jak dotąd, bardzo się tej używki obawiał i to pomimo wielu prób zmiany konserwatywnego status quo, podejmowanych przez ruchy obywatelskie, czy nawet wciągnięcie tematu na sztandary dużego sejmowego ugrupowania jakim był Ruch Palikota.