Będę szukała rozwiązań, które uchronią nasz kraj przed wzrostem cen energii. Polacy mogą spać spokojnie – obiecywała wkrótce po nominacji premier Beata Szydło. Dziś już takich deklaracji nie składa. Wszystkich odsyła do wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Ten zaś „musi się zastanowić, w jaki sposób znaleźć środki, doinwestować polską energetykę, która jest w trudnej sytuacji, jak rozwiązać problemy górnictwa, co zrobić, żeby ceny prądu nie rosły, co zrobić, żeby znaleźć środki na inwestycje”. Innymi słowy, pani premier od swego zastępcy wymaga cudu. Ale cudu nie będzie.
„Należy oczekiwać, że koszty związane z niezbędną modernizacją całej polskiej energetyki, jak również przewidywany wzrost poziomu PKB spowodują wzrost nominalnych cen energii – tak hurtowych, jak detalicznych” – przewiduje Ministerstwo Energii. I wie, co mówi, bo szykowane przez resort rozwiązania prawne spowodują spory skok cenowy. Nasze domowe rachunki mogą wzrosnąć o ponad 100 zł rocznie. I nie dlatego, że wzrośnie cena energii, ale rozmaite dodatkowe opłaty.
Mix fakturowy
Każdy, kto próbował analizować fakturę otrzymywaną z zakładu energetycznego, dobrze wie, ile tajemniczych pozycji zawiera. Płacimy nie tylko za zużywany w domu prąd, czyli energię czynną (firmy płacą też za bierną), ale uiszczamy także dodatkowe opłaty – handlową, abonamentową, przejściową, sieciową za przesył i stałą, też za przesył. Mamy również tajemniczą stawkę jakościową.
Ten mix cenowy odzwierciedla skomplikowaną strukturę energetyki, w której pieniądze muszą się znaleźć i dla elektrowni, i dla sieci wysokiego napięcia, a także sieci dystrybucyjnych docierających do naszych domowych gniazdek. I dla sprzedawcy prądu, i dla dystrybutora (nie zawsze to te same firmy), i na eksploatację infrastruktury oraz na jej rozbudowę.