Rynek

Trudno darmo

„Bezpłatne leczenie” według ministra Radziwiłła

W Polsce jest 16 mln zatrudnionych i to oni finansują publiczną służbę zdrowia. W Polsce jest 16 mln zatrudnionych i to oni finansują publiczną służbę zdrowia. stasique / PantherMedia
Nieubezpieczeni mieli od stycznia leczyć się za darmo. Okazało się jednak, że znaczenie słowa „leczyć” skurczyło się do wizyty u lekarza pierwszego kontaktu. Na koszt lekarza.
Składka na zdrowie wynosi obecnie 9 proc., więc posiadacz przeciętnych zarobków rocznie zasila kasę NFZ sumą ponad 4,5 tys. zł.Rosley Majid/EyeEm Składka na zdrowie wynosi obecnie 9 proc., więc posiadacz przeciętnych zarobków rocznie zasila kasę NFZ sumą ponad 4,5 tys. zł.

Wiemy już, że za leki przepisane przez lekarza nieubezpieczony pacjent będzie musiał zapłacić pełną cenę, „darmowe” leczenie refundacji recept nie obejmuje. Podobnie jak zaordynowanej przez doktora wizyty u specjalisty, nie mówiąc o pobycie w szpitalu. Co więc, poza możliwością rozmowy z lekarzem rodzinnym, naprawdę zyskają nieubezpieczeni? Gwarancję, że za niezapłaconą wizytę w przychodni nie będzie ścigał ich komornik.

Konstanty Radziwiłł, minister zdrowia, przed kilkoma miesiącami zapowiadał zupełnie co innego. Media szeroko go wtedy cytowały. „Gdy pacjent zgłasza się do przychodni czy szpitala, pierwsze pytanie, jakie słyszy, to nie takie, co panu dolega, tylko czy jest pan ubezpieczony. I to chcemy zmienić”. W jaki sposób? Szef resortu postulował zastąpienie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego – składek płaconych na Narodowy Fundusz Zdrowia – dostępem do świadczeń dla wszystkich potrzebujących – ogłaszał „Super Express”. Przecież konstytucja dostęp do darmowego leczenia gwarantuje wszystkim obywatelom.

Pękła więc kolejna bańka mydlana? Rewolucja w publicznej służbie zdrowia się zatrzymała? Skoro rząd nie zrobił nawet pierwszego kroku na drodze do zapowiadanej rezygnacji z systemu ubezpieczeniowego na rzecz budżetowego, to co z kolejnymi? Jerzy Gryglewicz, specjalista od zarządzania służbą zdrowia z Uczelni Łazarskiego, wątpi więc już w planowaną od 2018 r. likwidację NFZ.

W praktyce państwo nie tylko nie zrobiło prezentu nieubezpieczonym, ale na nich oszczędza. Wartość świadczeń, udzielanych przez POZ (podstawową opiekę zdrowotną) osobom nieobjętym ubezpieczeniem, wyceniana jest nisko. W ciągu dwóch lat – 2013 i 2014 – od nieubezpieczonych klientów przychodni NFZ usiłował odzyskać 78,8 tys. zł. Zaczynał dopiero wtedy, gdy przekraczały one 100 zł. To zaledwie 0,3 proc. sumy, którą fundusz próbuje odzyskać od nieubezpieczonych za nieopłacone leczenie, zwłaszcza szpitalne. Ministerstwo Zdrowia nie ukrywa faktu, że koszt świadczeń na rzecz osób nieubezpieczonych jest nieistotny z punktu widzenia gospodarki finansowej NFZ. Koszty windykacji są natomiast dużo wyższe. Więc rezygnacja z tych opłat to czysta oszczędność.

eWUŚ ciągle mruga

Symbolem dobrej zmiany w publicznej służbie zdrowia miała się stać likwidacja eWUŚ, elektronicznego systemu weryfikacji uprawnień świadczeniobiorców. Dręczącego zarówno pacjentów, jak i lekarzy. Kiedy po podaniu numeru PESEL pacjenta eWUŚ wyświetla się na czerwono, lekarz dostaje informację, że pacjent nie ma ubezpieczenia. Co może być nieprawdą, bo na przykład pracodawca opóźnił się z zapłaceniem składek albo w systemie zagubiła się matka długo przebywająca na urlopie wychowawczym, choć jak najbardziej uprawniona do bezpłatnej opieki. Więc poprzedni rząd, deklarujący zaufanie do obywatela, zadowalał się oświadczeniem wyświetlającego się na czerwono pacjenta, że ubezpieczenie posiada. Windykator wkraczał do akcji wtedy, gdy NFZ sprawdził, że obywatel kłamie i jednak system naciąga.

Po realizacji zapowiedzi rządu o darmowym leczeniu wszystkich nieubezpieczonych elektroniczny system miał się stać niepotrzebny. Po Nowym Roku okazało się, że eWUŚ mruga nadal. Tyle że teraz na koszt lekarzy rodzinnych. – Przedtem, jak pacjent napisał oświadczenie, że ma ubezpieczenie, przychodnia przez pół roku dostawała za niego pieniądze, tak zwaną składkę kapitacyjną. Wstrzymywano pieniądze, gdy okazywało się, że to nieprawda – tłumaczy kierowniczka warszawskiej przychodni. – Czy teraz mamy leczyć go za darmo? Z nowelizacji ustawy nie wynika, że lekarze rodzinni jakiekolwiek pieniądze za nieubezpieczonych dostaną, o regularnej składce kapitacyjnej nie mówiąc. Więc to przychodnie mają zapłacić za obietnice rządu.

Jeszcze więcej wątpliwości ma Bożena Janicka, szefowa Porozumienia Pracodawców Opieki Zdrowotnej. Cały pakiet pytań przedstawiła ministrowi zdrowia jeszcze w listopadzie, tuż po przyjęciu przez Sejm stosownej ustawy. Janicka do tej pory czeka na odpowiedź. – Jeśli mamy leczyć za darmo, to urząd skarbowy może to potraktować jak darowiznę i od sumy nieotrzymanego przychodu policzyć przychodniom podatek – tłumaczy. Trudno jej też zrozumieć, że znowelizowana ustawa zachęca nieubezpieczonych do pisania kłamliwych oświadczeń, że jednak są ubezpieczeni. – Jeśli pacjent wie, że może kłamać bezkarnie, to nie przyzna się, że jest nieubezpieczony. Każdy woli dostać receptę refundowaną niż pełnopłatną. Kto za to zapłaci, jak się wyda? Znów lekarz?

Ministerstwo milczy, ale pacjenci do przychodni przychodzą. Nie odmawia się im pomocy, choć sami lekarze przyznają, że w razie konieczności zrobienia badań wolą je zalecać, niż zlecać. Czyli – niech je pacjent wykona na własny koszt. Michał Sutkowski z Kolegium Lekarzy Rodzinnych wierzy, że ministerstwo jakoś te wydatki lekarzom rodzinnym wynagrodzi. Minister obiecał przecież, że podstawowa opieka zdrowotna, która obecnie otrzymuje 13,5 proc. środków, jakimi dysponuje NFZ, w przyszłości zwiększy swój udział do 20 proc.

Wątpliwości Porozumienia Pracodawców Opieki Zdrowotnej nie umie też rozwiać NFZ. Fundusz najwyraźniej jednak szuka jakiejś drogi wyjścia. Na jego stronach pojawiły się właśnie wskazówki dla nieubezpieczonych, co powinni zrobić, żeby się ubezpieczyć wstecz. – Najlepiej poszukać kogoś w rodzinie, pod kogo można by się podpiąć – podsumowuje owe porady Bożena Janicka.

Każdy może być ubezpieczony

W Polsce trudno jest nie mieć prawa do bezpłatnego leczenia. Nie jest prawdą, że należy się ono tylko tym, którzy płacą składki na zdrowie, czyli pracującym oraz emerytom i rencistom. Także ich niepracującym współmałżonkom, a nawet rodzicom. Ubezpieczone są wszystkie dzieci, uczniowie i studenci. Darmowe leczenie należy się rolnikom. Prezydent podpisał właśnie kolejną nowelizację ustawy, która ten przywilej dla wsi utrzymuje. Obejmując nim także niepracujące dzieci emerytów KRUS. Za ubogich, którzy żyją z zasiłków, płacą ośrodki pomocy społecznej.

Piotr Szenk, dyrektor szpitala powiatowego w Sochaczewie, nierzadko miewa też pacjentów bezdomnych: – Za nich płaci gmina, jedyny wymóg – muszą mieć numer PESEL. Jeśli więc pogotowie przywozi chorego, udziela mu się pomocy nie tylko wtedy, gdy występuje zagrożenie życia, ale gdy po prostu jej potrzebuje.

Ubezpieczeni zdrowotnie są nie tylko pracujący na etacie, ale także na zleceniach. Jedyną formą zatrudnienia, która nie daje prawa do ubezpieczenia, są umowy o dzieło. Według GUS pracuje tak 110 tys. osób, w tym gronie są jednak także ubezpieczeni emeryci. Pozostali mogą sami wykupić polisę, ale z tej możliwości korzysta zaledwie 23 tys. osób. Czy dlatego, że dobrowolna składka miesięczna wynosi aż 382 zł? Być może, warto jednak pamiętać, że – według POLITYKI INSIGHT – da się ją pomniejszyć nawet o 86 proc. Składkę na zdrowie odliczyć przecież można od podatku, a wtedy obciążenie wcale nie wydaje się tak wysokie.

Składka na zdrowie wynosi obecnie 9 proc., więc posiadacz przeciętnych zarobków rocznie zasila kasę NFZ sumą ponad 4,5 tys. zł. Wcale niemało. Ale rzesza niepłacących powoduje, że statystyczny Polak finansuje ją zaledwie sumą 1,7 tys. zł rocznie, co powoduje, że polska publiczna służba zdrowia ma, na głowę, najmniej pieniędzy w Europie. Żeby mogło być lepiej, musimy płacić więcej, listę uprzywilejowanych trzeba więc skracać, a nie wydłużać. Obietnica, że od Nowego Roku za darmo leczyć będą się wszyscy, była po prostu nieuczciwa. Wskazywała bowiem kolejną liczną grupę uprzywilejowanych.

Skoro każdy może się bez trudu ubezpieczyć, to dlaczego w systemie eWUŚ na czerwono wyświetla się około 2,5 mln osób? Takie pytanie najwyraźniej jeszcze w lutym 2016 r. zadał sobie minister Radziwiłł. I usłyszał odpowiedź – to głównie emigranci, którzy pracują za granicą. Zatrudnieni legalnie mają prawo do ubezpieczenia zdrowotnego na miejscu (co nie oznacza, że jest ono całkowicie darmowe): nielegalni na publiczną opiekę zdrowotną w Anglii czy Irlandii liczyć nie mogą. W kraju, jeśli nie figurują jako bezrobotni, wyświetlają się na czerwono. Obdarowanie ich bezpłatnym leczeniem oznaczałoby zaproszenie wszystkich, którzy pracują i płacą podatki za granicą, aby przybywali do Polski „na leczenie”.

Ta perspektywa wyraźnie osłabiła zapał Ministerstwa Zdrowia do obejmowania bezpłatnym leczeniem wszystkich nieubezpieczonych. Resort zaczął kombinować, jak się z obietnicy wyborczej rakiem wycofać. Do mediów trafiły przecieki, że bezpłatna opieka zdrowotna nie będzie należeć się tym, którzy wyjechali. Kłopot w tym, że najczęściej mają oni nie tylko nadal polskie obywatelstwo, ale są także w kraju zameldowani. Ministerstwo szukało sposobu, jak wyłuskać pracujących poza krajem emigrantów. Nie znalazło. Zapadła więc decyzja, że bezpłatne leczenie ograniczy się tylko do wizyty u lekarza pierwszego kontaktu. Tyle, co nic.

Nigdzie nie ma za darmo

W Polsce jest 16 mln zatrudnionych i to oni finansują publiczną służbę zdrowia. Składki na zdrowie płacą też emeryci, ale na ich świadczenia także zarobić muszą pracujący. A więc 16 mln pracujących legalnie musi zarobić na opiekę zdrowotną 38 mln obywateli. Na możliwie najwyższym poziomie. Jeśli te proporcje się nie zmienią, publiczna służba zdrowia się załamie. Politycy z nami o tym nie rozmawiają, wolą kłamać.

Tymczasem w krajach, którym zazdrościmy publicznej służby zdrowia, nigdzie nie ma „za darmo”. Pacjent, oprócz obowiązkowej składki, dopłaca nawet w, prawie socjalistycznej, Szwecji. I dostaje fakturę do zapłacenia za wizytę u specjalisty, na którą się zapisał, lecz nie przyszedł. Bo zmarnował czas lekarza. Czasem, jak we Francji, chory najpierw płaci, a potem większą część pieniędzy odzyskuje z powrotem. Po co ta biurokracja? Po to, by miał świadomość, że leczenie kosztuje.

Z pierwszego kroku w realizacji Narodowej Strategii Zdrowia rząd się wycofał, darmowe leczenie nieubezpieczonych okazało się fikcją. Teraz właśnie robi krok drugi, jakim ma być zbudowanie sieci szpitali. Stwarza kolejną iluzję poprawy, bez dodatkowych pieniędzy. Ministerstwo okroi szpitale powiatowe z wielu oddziałów. Chce też zaoszczędzić na lekarzach specjalistach. Z projektu wynika np., że mężczyźni cierpiący na osteoporozę będą się leczyć u ginekologa.

Małgorzata Solecka, autorka książki „Służba zdrowia? Jak pokonać chory system”, udowadnia, że zapowiedź ministra, iż wydatki na publiczne lecznictwo zwiększa się z 4,6 proc. do 6,5 proc. PKB, była pustosłowiem. Kiedy bowiem Konstanty Radziwiłł składał obietnice bezpłatnego leczenia dla wszystkich, już wiedział, że nie zostaną spełnione. „Kilkanaście dni wcześniej rząd przyjął Wieloletni Plan Finansowy Państwa na lata 2016–2019. A w nim zapis, że prognozowane nakłady na ochronę zdrowia z pieniędzy publicznych mają wynieść w 2019 r. – 4,5 proc. PKB. Mniej niż w 2014 r. (4,6 proc. PKB)”. Ochrona zdrowia najwyraźniej nie jest priorytetem obecnej ekipy rządzącej. Więc minister musi kręcić.

Polityka 2.2017 (3093) z dnia 10.01.2017; Rynek; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Trudno darmo"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną