Wiemy już, że za leki przepisane przez lekarza nieubezpieczony pacjent będzie musiał zapłacić pełną cenę, „darmowe” leczenie refundacji recept nie obejmuje. Podobnie jak zaordynowanej przez doktora wizyty u specjalisty, nie mówiąc o pobycie w szpitalu. Co więc, poza możliwością rozmowy z lekarzem rodzinnym, naprawdę zyskają nieubezpieczeni? Gwarancję, że za niezapłaconą wizytę w przychodni nie będzie ścigał ich komornik.
Konstanty Radziwiłł, minister zdrowia, przed kilkoma miesiącami zapowiadał zupełnie co innego. Media szeroko go wtedy cytowały. „Gdy pacjent zgłasza się do przychodni czy szpitala, pierwsze pytanie, jakie słyszy, to nie takie, co panu dolega, tylko czy jest pan ubezpieczony. I to chcemy zmienić”. W jaki sposób? Szef resortu postulował zastąpienie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego – składek płaconych na Narodowy Fundusz Zdrowia – dostępem do świadczeń dla wszystkich potrzebujących – ogłaszał „Super Express”. Przecież konstytucja dostęp do darmowego leczenia gwarantuje wszystkim obywatelom.
Pękła więc kolejna bańka mydlana? Rewolucja w publicznej służbie zdrowia się zatrzymała? Skoro rząd nie zrobił nawet pierwszego kroku na drodze do zapowiadanej rezygnacji z systemu ubezpieczeniowego na rzecz budżetowego, to co z kolejnymi? Jerzy Gryglewicz, specjalista od zarządzania służbą zdrowia z Uczelni Łazarskiego, wątpi więc już w planowaną od 2018 r. likwidację NFZ.
W praktyce państwo nie tylko nie zrobiło prezentu nieubezpieczonym, ale na nich oszczędza. Wartość świadczeń, udzielanych przez POZ (podstawową opiekę zdrowotną) osobom nieobjętym ubezpieczeniem, wyceniana jest nisko. W ciągu dwóch lat – 2013 i 2014 – od nieubezpieczonych klientów przychodni NFZ usiłował odzyskać 78,8 tys.