Inflacja wróciła i to z przytupem. W listopadzie praktycznie jej nie było, tymczasem w grudniu GUS zanotował już wzrost cen o 0,8 proc. Tak nagły skok nie zdarzył się od sześciu lat. A to jeszcze nie koniec. Część analityków wróży, że w ciągu najbliższych miesięcy możemy dojść do 2 proc.
– Spodziewałam się pojawienia się inflacji, ale skala wzrostu mnie zaskoczyła – przyznaje dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Lewiatana. – To chyba efekt świąteczny. Polacy w tym okresie tradycyjnie bardziej są skłonni do zakupów, a producenci postanowili wykorzystać koniunkturę, przy okazji testując, czy rynek jest gotowy na wyższe ceny. Takie wzmożenie zakupowe było także efektem pełniejszych portfeli.
Ekonomistka obliczyła, jak rosły fundusze płac w firmach zatrudniających ponad 10 osób. Okazało się, że w 2016 r. wypłaty były wyższe o 19,5 mld zł niż rok wcześniej. To skutek rosnącego zatrudnienia oraz podwyżek, które pracodawcy musieli dawać, by nie tracić pracowników. Jeśli do tego dodamy mniejsze firmy i sektor publiczny, a także 17 mld zł, jakie budżet wydał w ramach programu Rodzina 500 plus, to łatwiej zrozumieć, dlaczego Polacy zaakceptowali wyższe ceny. Choć nie bez bólu.
Czy starcza do pierwszego?
Zwłaszcza kierowcy czują, że inflacja rośnie szybciej, niż wskazują to gusowskie dane. Dramatycznie podrożały ubezpieczenia samochodowe i paliwo. Cena benzyny zbliża się do 5 zł za litr, a na niektórych stacjach je przekracza. Niewiele tańszy jest olej napędowy. A przecież jeszcze latem ubiegłego roku za litr benzyny trzeba było zapłacić ok. 4 zł, a bywały momenty, że nawet mniej. W ciągu kilku miesięcy cena wzrosła więc bez mała o 20 proc.