Początek marca. Rozmowa z zaprzyjaźnionym tygodnikiem „wSieci”. Mateusz Morawiecki może się więc odprężyć, z dala od niewygodnych pytań krytycznych mediów. Wicepremier chwali własny rząd i gani poprzedników. Aż w końcu dochodzi do tego, co go od pewnego czasu najbardziej zajmuje: „Polska gospodarka potrzebuje oszczędności jak kania dżdżu” – mówi. Na koniec rozmowy podkreśla raz jeszcze, że „dziś musimy więcej oszczędzać”.
Dla tych, którzy dokładniej obserwują Morawieckiego, zaskoczenia tu nie ma. Od dobrych kilku miesięcy temat oszczędności powraca w niemal każdym jego publicznym wystąpieniu. Ostatnio Morawiecki mówił o nich, odbierając nagrodę „Parkietu” (15 marca) czy występując na konferencji Izby Domów Maklerskich (10 marca). Oszczędności są też integralną częścią Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, przyjętej w lutym przez rząd. Zauważyli to nawet twórcy popularnego „Ucha Prezesa”, gdzie „Wicepremier Mateusz” z błyskiem szaleństwa w oczach opowiada, że trzeba będzie „zacisnąć pasa”.
Tanie państwo
O co właściwie chodzi Morawieckiemu z tymi oszczędnościami? Kto ma oszczędzać? W jaki sposób? I przede wszystkim po co? Dziwi już samo przywołanie oszczędności przez polityka rządzącej partii. Temat nie jest przecież szczególnie sexy. Przeciwnie, kojarzyć się może raczej ze znojem balcerowiczowskiej terapii szokowej. „Musisz takim czy innym sposobem wyjąć ludziom z portfeli jedną trzecią pieniędzy, zgromadzić pod Pałacem Kultury, podpalić i nie dopuścić, żeby się zbyt szybko w portfelach odradzały” – klarował Tadeuszowi Mazowieckiemu jego główny doradca Waldemar Kuczyński (cytat pochodzi z wystąpień samego Kuczyńskiego). Solidarnościowy rząd za swój główny cel uważał wówczas walkę z hiperinflacją.