Napięcie w e-aucie
E-motoryzacja: szansa czy zagrożenie dla polskiej gospodarki
Ustawa o elektromobilności i paliwach alternatywnych rodzi się w bólach. To będzie konstytucja nowej polskiej motoryzacji XXI w. Chodzi o to, byśmy dokonali skoku z epoki spalinowej do elektrycznej. I jak to z rewolucjami bywa, na początku trzeba sięgnąć po narzędzia przymusu. Cel uświęca środki: po polskich drogach w 2025 r. ma jeździć milion aut elektrycznych. Dziś jest ich 465. By skłonić Polaków do kupowania e-aut, władza powinna dać dobry przykład.
Projektowana ustawa nakłada na ministerstwa i urzędy centralne obowiązek, by do 2020 r. 10 proc. użytkowanych przez nie samochodów było zasilane prądem, a w 2025 r. co najmniej 50 proc. Elektryfikacja ma też objąć samorządy większych miast, z obowiązkiem dojścia za siedem lat do 30 proc. Elektryfikowany musi być również miejski transport autobusowy.
Sami autorzy z Ministerstwa Energii wyłączyli spod prądu szereg służb, ze służbami specjalnymi na czele. Okazało się, że to za mało. Ministrowie zabiegają, by oni i ich ludzie nie musieli jeździć elektrykami. Jedni ze względu na „specyfikę zadań” (finanse), inni, by nie szokować społeczeństwa drogimi e-autami (infrastruktura), jeszcze inni, bo to może być ekonomicznie nieracjonalne, a w ogóle to skąd na to pieniądze? (Kancelaria Premiera). Elektryczność budzi opór Biura Ochrony Rządu, które nie znalazło się na liście ustawowo zwolnionych z e-aut, podobne zastrzeżenia ma Żandarmeria Wojskowa wożąca szefa MON. Z kolei MSZ nie chce elektryków, bo jeździ przysyłanymi jej z polskich placówek zagranicznych autami używanymi.
Okazuje się, że elektromobilność – rewolucyjny projekt polityczno-gospodarczy rządu PiS – budzi wątpliwości w samym rządzie.