To była najważniejsza kolejowa obietnica PiS przed ostatnimi wyborami. Nowy rząd miał szybko i sprawnie wprowadzić, a raczej przywrócić, w Polsce wspólny bilet. Pasażerowie gubiący się w gąszczu przewoźników i ich skomplikowanych taryf mogliby wreszcie wygodnie kupić jeden bilet na dowolną podróż pociągami po kraju. Płaciliby za przejazd z punktu A do punktu B, dostawaliby jeden blankiet i niczym więcej nie musieliby się martwić. To spółki kolejowe musiałyby rozliczać się między sobą.
Od złożenia obietnicy mijają dwa lata, a wspólnego biletu wciąż nie ma. Kto jeździ koleją na co dzień, ten i tak nie wierzy w jego powstanie. Kto jednak z pociągów korzysta rzadko, na przykład podróżując w czasie wakacji, wciąż się dziwi, dlaczego w Polsce przewoźnicy nie potrafią się ze sobą porozumieć. Na przykład podróż z Otwocka do Elbląga to trzy pociągi trzech różnych spółek, a zatem trzy osobne bilety. Najpierw Koleje Mazowieckie lub stołeczna Szybka Kolej Miejska do Warszawy. Potem PKP Intercity do Malborka, a na końcu Przewozy Regionalne do Elbląga.
Brak wspólnego biletu to nie tylko dodatkowa praca dla kasjerek i więcej zużytego papieru. To także ból głowy dla wszystkich planujących podróż pociągiem. Nie da się w łatwy sposób obliczyć kosztów takiej wycieczki, bo każda spółka ma swoje taryfy. Niektóre, zwłaszcza koleje samorządowe, uznają nawzajem swoje bilety, jednak najczęściej przesiadka na pociąg innej spółki to konieczność zakupu kolejnego biletu. Sytuację dodatkowo komplikują różne zasady rezerwacji miejsc. W pociągach PKP Intercity miejscówki są obowiązkowe, a w kolejach regionalnych w ogóle ich nie ma.
Poza tym brak wspólnego biletu kosztuje dosłownie, bo podwyższa ceny.