Od 1997 r., czyli wielkiej powodzi, która zalała Wrocław i sporą część Dolnego Śląska, kolejni premierzy na miejscach dotkniętych klęskami żywiołowymi stawiali się natychmiast. Obiecując ofiarom pomoc państwa bez zbędnych utrudnień biurokratycznych. Premier Jerzy Buzek w 2001 r. na tereny zalane przez Wisłę poleciał helikopterem. Był ubrany w strażacką kurtkę. Donald Tusk, także na sportowo, meldował się zarówno u ofiar wielkiej powodzi w 2010 r., jak i dwa lata później po gradobiciu w Bisztynku, kiedy słynny hodowca papryki zapytał go „Jak żyć?”. Beacie Szydło przeszkodził długi weekend.
Żaden z oficjeli nie odważył się stwierdzić, jak zrobił to w 1997 r. ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz, że ofiary powinny się jednak były ubezpieczyć. W tym samym roku SLD przegrał wybory. Za to Bogdan Zdrojewski, wtedy prezydent Wrocławia, którego zapamiętano jako sprawnego szefa akcji przeciwpowodziowej, w wyborach do Senatu otrzymał aż 240 tys. głosów. Od tamtej pory politycy już wiedzą, że najlepszą polisą ubezpieczeniową dla rządzących jest pomoc, także finansowa, dla poszkodowanych. Również tych, którzy się nie ubezpieczyli.
A przecież po wielkiej powodzi we Wrocławiu liczba ubezpieczonych nieporównanie wzrosła, ubezpieczamy się chętniej. Wtedy, według bardzo orientacyjnych szacunków Polskiej Izby Ubezpieczeń, polisy chroniące od finansowych skutków klęsk żywiołowych miało nie więcej niż 30 proc. gospodarstw. Obecnie aż 91 proc. rolników wykupiło ubezpieczenia obowiązkowe, chroniące ich zabudowania. Właściciele domów jednorodzinnych takiego obowiązku nie mają, więc wielu ciągle liczy na szczęście, dorobek życia ubezpieczyło zaledwie 60 proc. Jeszcze bardziej beztroscy są właściciele budynków wielorodzinnych, polisy ma zaledwie 40 proc.
Tymczasem klimat się zmienia.