Zgodnie z podręcznikami ekonomii na dłuższą metę niekwestionowanym fundamentem wzrostu gospodarczego są inwestycje. W 2016 r. dołowały, co skłaniało analityków do systematycznego obniżania prognoz wzrostu dla Polski. Niektórzy szli jeszcze dalej, wieszcząc poważny kryzys, który naturalnie znalazłby swoje odbicie również w finansach.
Polski triumf konsumpcji
I co? Zamiast kryzysu mamy wzrost bliski 5 proc. Po dwóch latach obniżania prognoz teraz wszyscy je podwyższają. Rosną płace, znika bezrobocie, ludzie są zadowoleni, budżet państwa, przynajmniej na razie, jest w świetnym stanie. Im więcej rząd wydaje na programy socjalne, tym szybciej gospodarka się rozwija. Zupełnie jak w słynnym manewrze barona Münchhausena, który wydostał się z bagna, ciągnąc samego siebie za włosy.
Wychodzi więc na to, że ekonomiczne łże-elity przez lata oszukiwały Polaków. Zachęcały do oszczędzania, przestrzegały przed zwiększaniem długu państwa. Twierdziły, że jesteśmy krajem na dorobku, który musi intensywnie inwestować, by zwiększyć produktywność gospodarki i podnosić jej poziom technologiczny, a w ślad za tym eksport. Kazały hołubić inwestorów i zmuszać ludzi do dłuższej i bardziej wydajnej pracy. A tu, proszę, wszystko jest dokładnie na odwrót. Bo okazuje się, że znakomity wzrost osiąga się przez dzielenie, a nie mnożenie. I że zamiast promowania oszczędności i inwestycji wystarczy realizować rozwój oparty na wzroście konsumpcji. A wtedy na pewno szybko dogonimy Niemców.
Po co nam inwestycje?
Niestety, to nie takie proste. Przede wszystkim trzeba sobie przypomnieć podstawowe fakty dotyczące roli inwestycji w gospodarce. Niby oczywiste – ale jednak najwyraźniej nie aż tak jasne, skoro chyba nie rozumie ich wielu polityków, a nawet ministrów.