Rynek

Bolek, Lolek i Tola1

A może pracę robotów należałoby opodatkować?

Roboty przemysłowe przy pracy w fabryce Mercedesa koncernu Daimler AG w niemieckim Sindelfingen. Roboty przemysłowe przy pracy w fabryce Mercedesa koncernu Daimler AG w niemieckim Sindelfingen. Krisztian Bocsi/Bloomberg / Getty Images
Coraz więcej firm, również w Polsce, zastępuje pracę ludzi pracą automatów. I coraz częściej mówi się, całkiem serio, o konieczności opodatkowania robotów.
Bill Gates jest za tym aby opodatkować pracę robotów.Elizabeth Shafiroff/Reuters/Forum Bill Gates jest za tym aby opodatkować pracę robotów.

Artykuł w wersji audio

Amica, polski potentat AGD, pęka z dumy. Jej nowa hala magazynowa we Wronkach jest tak wysoka jak 15-piętrowy blok i da radę pomieścić 220 tys. sztuk dużego sprzętu. Co jednak najważniejsze, w środku nie będzie pracował ani jeden człowiek. Żadnych operatorów wózków, ładowaczy i kontrolerów. Tylko pięć 44-metrowych ruchomych ramion. Na dodatek obiekt został tak zaprogramowany, żeby stale optymalizował ułożenie towarów na następny tydzień. Amica zapłaciła za to cudo 60 mln zł. Ale wydatek ma się zwrócić już za pięć lat. W końcu w hali interes będzie się mógł kręcić przez siedem dni w tygodniu po 24 godziny na dobę. Zatrudnionym tam automatom nie trzeba płacić nadgodzin, pilnować ich ani martwić się ewentualnymi wypadkami w pracy. Wroniecki magazyn nie potrzebuje nawet oświetlenia ani ogrzewania. Słowem: świat zautomatyzowanej przyszłości w sercu Wielkopolski. Jeszcze dekadę temu taka inwestycja czołowego polskiego producenta zebrałaby wyłącznie huczny aplauz. Ale dziś jest inaczej. Bo obok tradycyjnego aplauzu pojawiają się również wątpliwości. Dobrze wyraża je bajeczka o Bolku, Lolku i Toli1.

Lolek bierze Tolę i… zwalnia Bolka

Bolek pracuje u Lolka. Zarabia godziwe pieniądze jako operator maszyny. Ale w pewnym momencie do gry wchodzi Tola1. Tola1 to robot, który umie robić to, co Bolek. Tyle że się nie męczy, nie choruje i nie trzeba jej płacić pensji. Rad nie rad Lolek kupuje Tolę1 i zwalnia Bolka. Na pocieszenie Bolek może usłyszeć od telewizyjnych komentatorów ekonomicznych, żeby nie był dzieckiem, że postęp jest czymś nieuchronnym i zawsze w dłuższym okresie wychodzi ludzkości na dobre. Tylko że Bolek nie ma ochoty zastanawiać się w tym momencie nad perspektywą dłuższego okresu. Na razie nie jest pewien, czy będzie w stanie dociągnąć jakoś do najbliższej gwiazdki. Przemnóżmy teraz Bolków przez miliony obecnych i przyszłych ofiar robotyzacji na całym świecie. Stanie nam przed oczami lista zagrożeń, jakie niesie ze sobą dokonujący się na naszych oczach wykwit nowych, pracooszczędnych technologii. Na czele z krachem kapitalizmu oraz demokracji, jakie znaliśmy dotąd.

Dyskusję zaczął na poważnie kilka miesięcy temu Bill Gates. Nie żaden utopijny lewicowiec albo wiecznie wczorajszy konserwatysta, tylko współzałożyciel Microsoftu i zdeklarowany technooptymista. „Teraz jest tak, że człowiek pracuje w fabryce i zarabia 50 tys. dol. rocznie. Niemała część tej sumy trafia z powrotem do państwa w postaci podatku. Nie widzę powodu, dla którego z robotem zastępującym ludzką pracę miałoby być inaczej” – powiedział Gates w lutym w rozmowie z magazynem „Quartz”.

Najbogatszy człowiek świata wywołał tym wywiadem lawinę. Od tamtej pory nie ma tygodnia, by jakiś wpływowy ekonomista, przedsiębiorca albo polityk nie podjął tematu opodatkowania robotyzacji. Echo dało się słyszeć nawet w Polsce. „Nie wyobrażam sobie, żeby pracy było coraz mniej, a właściciele tych robotów byli jedynymi beneficjentami” – mówił w marcu na Konferencji Innowatorów Mateusz Morawiecki. Dodawał, że „oczywiście, w przyszłości trzeba będzie opodatkować roboty, bo roboty to jest kapitał zamieniony na technologię bardzo zaawansowaną, która po prostu generuje bardzo wysoką wartość dodaną”. Nie spieszmy się jednak z chwaleniem wicepremiera rządu PiS za wyjątkowo postępowe pomysły na gospodarkę. Jak często u Morawieckiego bywa, te dywagacje nie mają żadnego przełożenia na rzeczywistość, a żadne „robotowe” nie jest u nas planowane. Przeciwnie, latem weszła w życie ustawa o robotyzacji, która pozwoli przedsiębiorcom inwestującym w automatyzację produkcji dokonać jednorazowego odpisu amortyzacyjnego na kwotę do 100 tys. zł rocznie.

San Francisco boi się Toli

Byłoby jednak naiwnością oczekiwać od Polski pionierstwa, bo nasza gospodarka wciąż opiera się raczej na sile mięśni niż na algorytmach czy siłach obliczeniowych (w Polsce jest nieco ponad 20 robotów przemysłowych na 10 tys. zatrudnionych). Warto jednak dostrzec, że im bardziej kraj robotami stoi, tym mocniejsze są inicjatywy opodatkowania automatyzacji. To już się dzieje.

Tak jest np. w Korei Południowej, czyli u światowego lidera pod względem robotyzacji gospodarki (531 robotów przemysłowych na 10 tys. zatrudnionych). Właśnie tam wprowadzono pierwsze na świecie „robotowe”. Na razie nie wprost. W sierpniu rząd w Seulu zaczął wygaszać system ulg podatkowych dla firm inwestujących w automatyzację. Dotąd koreański biznes mógł w ten sposób odzyskać 3–7 proc. wartości inwestycji. Teraz ulga spadnie do maksimum 2 proc. A w przyszłości ma zupełnie zniknąć. Koreańskie władze tłumaczą swoje posunięcie tak: musimy oszczędzać środki na osłony socjalne, które będą potrzebne po spadku zatrudnienia spowodowanego robotyzacją.

Przenieśmy się teraz na drugą stronę Pacyfiku. Do Stanów Zjednoczonych (176 robotów na 10 tys. zatrudnionych), a właściwie do Kalifornii. Tam studenci renomowanych uniwersytetów dowcipkują na temat Google-busów, Facebook-spodków i Uber-copterów, które zabiorą ich wprost z uroczystości wręczenia dyplomu do ekscytującej pracy w nieodległej Dolinie Krzemowej. A mieszkańcy zdążyli się już przyzwyczaić do widoku samochodów bez kierowcy czy barów pozbawionych żywej obsługi. Z drugiej strony i tam – a może nawet zwłaszcza tam – dojrzewa przekonanie, że coś się musi zmienić.

Jane Kim ma 40 lat i jest radną miejską w San Francisco. Latem odpaliła kampanię pod nazwą Fundusz Pracy Przyszłości. Jej pomysł jest prosty. Jeśli przedsiębiorca zastępuje pracownika robotem albo algorytmem, płaci podatek. Zysk z tego podatku nie trafia do ogólnego budżetu, tylko do funduszu, z którego finansowana jest edukacja, szkolenia i tworzenie publicznych miejsc pracy w branżach, gdzie ludzie będą mogli pracować i zarabiać. Np. w niedofinansowanej oświacie albo sektorze opieki nad osobami starszymi. Kim podkreśla, że jej pomysł jest przeciwieństwem powszechnego dochodu podstawowego (po angielsku UBI). – UBI lansują miliarderzy z Doliny Krzemowej jako rodzaj jałmużny dla reszty społeczeństwa. A ludzie nie chcą jałmużny. Chcą szansy na uczciwą i godną pracę – głosi Kim.

Ta oddolna presja została już dostrzeżona przez pierwszoligowców amerykańskiej polityki. „Nie możemy dłużej udawać, że to, co tutaj robimy, nie ma negatywnych społecznych skutków. Musimy rozwiązywać problemy społeczne z taką samą kreatywnością jaką wkładamy w projektowanie nowej apki” – mówił niedawno podczas spotkania ze studentami uniwersytetu w Berkeley Gavin Newsom, faworyt przyszłorocznych wyborów na gubernatora Kalifornii, a wcześniej długoletni burmistrz San Francisco. Znany dotąd jako wielki zwolennik takich modeli biznesowych, jak Uber czy Airbnb.

Na koniec tej krótkiej podróży wróćmy do Europy. Tutaj, jak na razie, o opodatkowaniu robotów rozmawia się mniej konkretnie. Może z powodu dużych rozpiętości w nasyceniu gospodarek takimi technologiami. Bo w krajach takich jak Niemcy albo Szwecja robotów jest sporo (200–300 na 10 tys. pracujących). W Czechach albo Francji średnio (ok. 100). A u nas bardzo mało. Do tego dochodzi duża (coraz częściej niezdrowa i niszcząca dla ducha wspólnoty) konkurencja gospodarcza pomiędzy członkami Unii. Efekt? Choć w raporcie Parlamentu Europejskiego była mowa o potencjalnie fatalnych skutkach robotyzacji dla ładu społecznego (bezrobocie, wzrost nierówności), to najwięcej zainteresowania opinii publicznej wzbudziła kwestia odpowiedzialności prawnej za czyny robotów. Stąd pomysł stworzenia prawnego konstruktu „osoby elektronicznej”.

Lolek płaci za Tolę

Załóżmy jednak, że w zachodnim świecie za pięć czy dziesięć lat dojrzeje wreszcie wola polityczna, by zyski z automatyzacji dzielić bardziej sprawiedliwie. Nieważne, czy ze strachu, czy ze szczerego przekonania. Tylko co dalej? Jak zbudować model, który będzie funkcjonował w praktyce? Jak wysoki powinien być podatek za Tolę1? Kto powinien go płacić? I jak sprawić, żeby zebrane w ten sposób pieniądze pozwoliły Bolkowi i Lolkowi żyć dalej w pokoju, wewnątrz jednej wspólnoty politycznej? Nad tymi pytaniami głowi się dziś niejeden tęgi umysł. Pomysłów jest kilka. I jak to w życiu, każdy trochę spełnia swoją rolę, ale jednocześnie generuje koszty i problemy.

W pierwszym modelu podatek powinien zapłacić przedsiębiorca Lolek. W jakiej wysokości? Bill Gates mówi, że „robotowe” powinno wynosić tyle, ile podatki i składki od pracy Bolka. Kłopot polega jednak na tym, że Tola1 to maszyna. A maszyna nie będzie naciskać Lolka na podwyżkę pensji (przynajmniej do momentu, gdy nie uzyska autonomicznej inteligencji). W związku z tym „robotowe” będzie stało w miejscu i szybko pożre je inflacja. Sytuacja skomplikuje się jeszcze bardziej, gdy Tola1 zostanie zastąpiona przez jeszcze nowocześniejszą Tolę2. A potem Tola2 przez Tolę3. A więc nowe generacje maszyn, które mogą pożreć po drodze kolejne miejsca pracy. Sytuacja nie jest oczywiście beznadziejna. Nawet w kapitalistycznych gospodarkach można raz na jakiś czas dokonywać przeglądu podatkowego i zarządzać indeksację podatku. Łatwo jednak nie będzie i trzeba od razu nastawić się na spory lobby przedsiębiorców i władz podatkowych o wymiar daniny. Istnieje też zagrożenie, że w warunkach współczesnego kapitalizmu i dyktatu konkurencyjności przedsiębiorcy będą nieustająco szachowali polityków argumentem: „patrzcie, a za granicą »robotowe« jest niższe! Albo nie ma go wcale!”.

Ale nawet nie to jest największym problemem. Jeszcze więcej wątpliwości budzić będzie pytanie, dlaczego mamy opodatkować tylko Tolę1. A nie np. maszynę, której wcześniej używał Bolek. Przecież ona też jest robotem, tyle że starszej generacji. „W gruncie rzeczy Billowi Gatesowi można odpowiedzieć w ten sam sposób. Dlaczego mówisz o opodatkowaniu robotów teraz, a nie wtedy, kiedy twój software wchodził na rynek i automatyzował pracę biur i kancelarii” – zwraca uwagę Kate Darling z MIT, która bada społeczne skutki wprowadzania w życie nowych technologii. Spór nie jest błahy. Kryje się za nim pytanie o samą definicję robota. No bo dlaczego bezzałogowe taksówki w Singapurze mają być robotami, a bankomat czy terminal do własnoręcznej odprawy bagażu na lotnisku już nie? Żeby wybrnąć z tego kłopotu, można oczywiście ustalić jakąś „godzinę zero”. Mówiąc, że od tego właśnie momentu każda nowa pracooszczędna technologia będzie opodatkowana. Tylko czy nie fundujemy sobie wtedy zabawy w kotka i myszkę? Z producentami oferującymi z pozoru zwyczajną „zmywarkę”, która przy okazji potrafi dostarczać posiłki na wynos. Do pewnego stopnia takie sytuacje będą oczywiście nieuniknione. Tak jest przecież z każdą regulacją rynku. Co nie zmienia faktu, że regulacje są konieczne. Bo bez nich rzeczywistość stanie się nie do zniesienia.

„Robotowe” podatki można też oczywiście pobierać w innych miejscach systemu. Państwo może opodatkować wszystkie Tole1 na zasadzie akcyzy. Czyli podatku nakładanego np. na alkohol, żeby ograniczyć nieco (choć nie całkowicie) jego spożycie. A przy okazji trochę zarobić. Wielu obserwatorów (choćby wspomniany Gates) uważa, że z robotami powinno być podobnie. Dotyczy to zwłaszcza maszyn najbardziej inteligentnych, które są (podobno) coraz bliżej osiągnięcia myślowej osobności (ostatnio Google DeepMind wygrał z mistrzem go, a zaraz potem nauczył się… ucinać sobie drzemkę). W tym sensie spowolnienie tempa rozwoju robotyzacji nie musiałoby być aż tak złe. Zwłaszcza jeśli na poważnie traktować proroctwo słynnego brytyjskiego pioniera transhumanizmu Alana Turinga, który już w latach 40. przepowiadał, że „opracowanie sztucznej inteligencji będzie ostatnim wynalazkiem, jakiego dokona ludzkość”.

Bolek wraca do gry

Żeby uniknąć społecznego niezadowolenia związanego z wprowadzeniem akcyzy na roboty, można też rozważyć scenariusz, w którym „robotowe” nakładane jest tylko na biznesowe wykorzystanie automatyzacji. A wyjąć z niego roboty pracujące dla dobra wspólnego. Według jeszcze innego modelu każda Tola1 otrzymuje swój unikatowy PESEL (stąd już blisko do unijnej koncepcji osobowości elektronicznej) i jest zwyczajnym podatnikiem PIT. Wysokość podatku dla Toli1 jest zaś wyliczana na podstawie udziału w wartości dodanej produktu, który tworzy.

Można również zupełnie zrezygnować z „robotowego”. Ale nie ze sprawiedliwego dzielenia zysków związanych z postępem robotyzacji. To pomysł Janisa Warufakisa, który nazywa się „powszechną dywidendą”. Jak działa? Wróćmy do Bolka, Lolka i Toli1. Lolek zwalnia Bolka i zatrudnia Tolę. Nie płaci z tego tytułu, bo szkoda zachodu i sporów z tym związanych. Ale w zamian musi oddać państwu część udziałów w swoim biznesie. W ten sposób po pewnym czasie społeczeństwo staje się współwłaścicielem każdej większej korporacji (ostatecznie wszyscy kiedyś przestawią się na Tole, bo takie są nieuchronne prawa postępu). Pieniądze uzyskane z tytułu dywidendy od tych udziałów lądują na specjalnym funduszu, z którego finansowane są inwestycje w los Bolka. W formie dochodu podstawowego, ubezpieczenia na wypadek bezrobocia lub przekwalifikowania. Oczywiście nie wyklucza to równoległego nacisku na poprawę warunków pracy tych istot ludzkich, które ją ciągle jeszcze mają. Jedno z drugim powinno być wręcz powiązane.

I żyli we trójkę długo i szczęśliwie…

Tak właśnie bajka o Bolku, Lolku i Toli1 powinna się zakończyć. Ale nie musi. Bo może wygrać inne nastawienie. Sprowadzające się zazwyczaj do argumentacji, że może lepiej nie robić nic. I tylko czekać, aż rynek sam wszystko załatwi. Tak jak załatwił podczas poprzednich wielkich fal postępu technologicznego. Symbolizowanych kolejno przez maszynę parową (XVIII w.), kolej (XIX w.) czy samochód (XX w.). Niestety, różnica jest zasadnicza. W przeciwieństwie do poprzednich fal innowacji dzisiejsza era robotów nie przynosi jak dotąd światu znaczącego skoku produktywności. W Stanach Zjednoczonych rośnie ona w tempie poniżej 1 proc. rocznie (dwa i pół razy mniej niż jeszcze w latach 90.). Europa zjechała zaś z 4 proc. w latach 70. do dzisiejszego niecałego 1 proc. Nawet w Chinach czy Indiach produktywność nie rośnie już tak szybko, jak jeszcze w połowie poprzedniej dekady. Co tu się, u licha, dzieje?

Coraz więcej ekonomistów jest zdania, że problemem jest niesprawiedliwy i nierównomierny podział zysków z najnowszej fali innowacji. A więc fakt, że w zbyt dużym stopniu trafiają one do kilku największych globalnych graczy (Google, Amazon, Apple), swego rodzaju monopolistów. Nieprzypadkowo ci nowi monopoliści są dziś również pionierami robotyzacji (Google Car, neutral engine Apple czy humanoidalny robot Atlas skonstruowany przez Amazona). Czerpią z niej pełnymi garściami, ale nie chcą się swoimi zyskami dzielić z resztą społeczeństwa. Co gorsza, model powiela się w mniejszej skali gospodarek narodowych czy regionalnych (rynek unijny). Jeśli ten trend nie ulegnie przełamaniu, to owoce automatyzacji nie zostaną podzielone. A Bolek i Lolek się z powodu Toli pozabijają. Wtedy happy endu nie będzie.

Polityka 50.2017 (3140) z dnia 12.12.2017; Rynek; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Bolek, Lolek i Tola1"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną