Uliana Worobiec ma marzenie. Chciałaby doprowadzić do zamknięcia wszystkich obozów pracy w Polsce. Wyznaczyła sobie nawet termin. Chce to zrobić w ciągu pięciu lat.
Tym, którzy słyszą termin „polskie obozy pracy” po raz pierwszy, należy się wyjaśnienie. Nie są one wytworem bujnej wyobraźni 33-latki z Żółkwi pod Lwowem. Nie dalej jak w styczniu 2018 r. wrocławska prokuratura oskarżyła Polkę Agnieszkę G. o to, że w latach 2014–16 prowadziła taki obóz na Dolnym Śląsku. Formalnie były to trzy firmy budowlane, które bazowały na pracy obywateli Ukrainy. Zatrudnionych ściągano ze Wschodu, po czym na wstępie zabierano im dokumenty, a za pracę wypłacano marne grosze. A i to w najlepszym razie, bo „model biznesowy” był taki, że po potrąceniu „kosztów” migrantom zostawał goły dług wobec pracodawcy. Nieco wcześniej, w październiku 2017 r., zarzut handlu ludźmi usłyszał Mirosław K. Był pośrednikiem pracującym na potrzeby warszawskiej gastronomii. Schemat działał tak. Restauracje zgłaszały mu, ile „sztuk” i na jak długo im potrzeba. A biznesmen im te „sztuki” ze swojego własnego rezerwuaru ukraińskiej siły roboczej dostarczał. Jeszcze wcześniej „Dziennik Gazeta Prawna” pokazywał przykłady pańszczyźnianych umów, które podpisywali pracujący w Polsce migranci. Kilka z nich: „Jeśli pracownik nie uprzedzi o nieobecności w pracy co najmniej dwa dni przed tym faktem, grozi mu kara w wysokości 100 złotych”. Albo: „Umowa może być rozwiązana przez pracownika wyłącznie z trzymiesięcznym terminem wypowiedzenia. Jeśli pracownik porzuci pracę, grozi mu kara 1 tysiąca złotych dziennie. Pracodawca może za to rozwiązać umowę z dnia na dzień”. Takich przykładów jest więcej.
Gdy staje temat obozów pracy dla migrantów, Polacy lubią zajmować bardzo skrajne stanowiska.