Pieniądz kosztuje. Żeby go dostać, trzeba zapłacić. Tak samo jak w przypadku węgla czy masła, cenę pieniądza kształtuje spór między podażą i popytem – czyli między dostępnością pieniądza a zapotrzebowaniem na niego. Im łatwiej dostępny, im jest go więcej, tym jest tańszy. I na odwrót – im więcej ludzi go potrzebuje, tym jest droższy. Tyle kapitalistycznej teorii. W praktyce już prawie od dekady cena takich walut, jak dolar czy euro, jest ściśle regulowana. – Banki centralne zawsze nią manipulowały, ale po kryzysie finansowym z lat 2008–09 FED i EBC w zasadzie zawiesiły oddziaływanie sił rynkowych na swoje waluty i wyceniają je same – przekonuje Iain Begg, ekonomista z London School of Economics. FED, czyli amerykański System Rezerwy Federalnej, i Europejski Bank Centralny (EBC) uznały, że dla tak pokiereszowanych ostatnim kryzysem gospodarek będzie lepiej, jeśli wartość ich walut na dłuższy czas zostanie sztucznie zaniżona.
Stoi za tym prosta logika. Tani pieniądz miał skłonić przedsiębiorców i obywateli do pożyczania, inwestowania i kupowania, żeby w ten sposób napędzić gospodarczy wzrost. Najpierw więc FED, a potem EBC zaczęły program skupowania niebezpiecznych papierów wartościowych i kredytów hipotecznych od największych instytucji finansowych, które w przeciwnym razie z powodu tych właśnie „zatrutych jabłek” mogły zbankrutować. I tak FED w latach 2008–14 wydał w ten sposób – czyli wpompował w amerykańską gospodarkę 4 bln dol.
Przez wszystkie te lata sztucznie tani pieniądz krok po kroku niszczył najważniejszy być może element kalkulacji ekonomicznej – poczucie ryzyka. W normalnych warunkach pozwala ono ocenić, czy dana inwestycja ma sens. Przekalkulować ją, używając realnych kosztów, przede wszystkim kosztu pieniądza. Tyle że współczesny koszt dolara czy euro jest nierealny, nie ma ekonomicznego uzasadnienia. A poczucie ryzyka stracili nie tylko przedsiębiorcy, ale i całe państwa.
1.
Na początku maja Argentyńczycy przeżyli déjà vu. Ich waluta peso zaczęła tracić w oczach, ceny mleka poszły o 20 proc. w górę, biletów komunikacyjnych – o 30 proc. Zagraniczni inwestorzy uciekali z kraju jak poparzeni, sprzedając przy tym peso, co jeszcze bardziej osłabiło jego wartość. A politycy patrzyli z przerażeniem, jak rośnie dług zagraniczny Argentyny, głównie w dolarach. W końcu zareagował bank centralny, podwyższając stopy do poziomu 40 proc. Upraszczając, zaczął płacić ogromne odsetki za trzymanie peso, aby w ten sposób zatrzymać ucieczkę kapitału. Większy efekt przyniosła dopiero deklaracja prezydenta Mauricio Macriego, że zwróci się z prośbą o pomoc do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ale i tak inflacja jest tu dziś na poziomie 25 proc. Nie licząc Wenezueli, to dziś rekord świata.
Wśród makroekonomistów krąży powiedzenie, że gospodarki dzielą się na rozwijające się, rozwinięte i Argentynę. Na początku XX w., był to 10. najbogatszy kraj świata. Dzisiaj jest 87. W międzyczasie Argentyna zbankrutowała osiem razy, dwukrotnie przytrafiła się jej hiperinflacja, a w ciągu 60 ostatnich lat 20-krotnie sięgała po pomoc z MFW. Ostatnim razem kraj zbankrutował w 2001 r., odmawiając spłaty w sumie 100 mld dol. zagranicznego długu. W wyniku tego kryzysu co piąty Argentyńczyk stracił pracę, a przytłaczająca większość dostała alergii na Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) – stąd to obecne déjà vu. – W Argentynie, gdy mówisz MFW, ludzie dostają palpitacji serca – tłumaczy Martin Castellano, szef działu latynoamerykańskiego w Institute of International Finances. – Samo słowo „fundusz” zostało wymazane z urzędowego języka. Ale minęło te 17 lat i Argentyna wróciła do punktu wyjścia.
Kryzys nabrzmiewał od lat. Politycy nie zamierzali go tykać, bo chcieli „oszczędzić bólu” obywatelom. Ale to jest „katastrofa czekająca na wydarzenie się”, jak mówi Castellano. – Obecna argentyńska gospodarka to jedna wielka fikcja.
Problemy Argentyny mają co najmniej dwa źródła. Pierwsze ujawniło się jeszcze w grudniu 2017 r. Wówczas to argentyński bank centralny podwyższył prognozę inflacyjną na 2018 r. z 12 do 15 proc. Dla zagranicznych inwestorów to zawsze złe wieści, szczególnie że cel inflacyjny swoją drogą, a realna inflacja – jak już widać – swoją. W dodatku reformy Macriego wciąż nie dają oczekiwanego wzrostu gospodarczego i rząd jak powietrza potrzebuje tańszego pieniądza (niższych stóp procentowych), czyli więcej pieniądza na rynku. To w efekcie przyśpiesza jednak inflację, która niszczy przecież gospodarkę. Które zło jest większe?
Ostatecznie bank centralny uznał, że musi wesprzeć rząd, i obniżył stopy procentowe. W ten sposób napędził inflację jeszcze bardziej. – Zagraniczni inwestorzy już wtedy uznali, że niezależność argentyńskiego banku centralnego to mit – mówi Castellano.
Drugi problem dla Argentyny pojawił się niedługo później. W kwietniu oprocentowanie amerykańskich obligacji skarbowych (wciąż nie ma dziś nic pewniejszego na świecie) przebiło poziom 3 proc. I choć to wciąż o wiele mniej niż w przypadku obligacji argentyńskich, gdy inwestorzy policzyli już sobie ryzyko, które przecież też kosztuje, zaczęli uciekać z Argentyny. A żeby to zrobić, sprzedają peso i kupują dolary. W efekcie wartość argentyńskiej waluty leci na łeb, na szyję.
2.
O ile jednak to, co wydarzyło się w Argentynie, można wytłumaczyć historycznymi zaszłościami, to już kolejny przypadek wymyka się racjonalności. Kilka dni po tym, jak Macri poprosił MFW o pomoc, drugi kryzys walutowy wybuchł w Turcji. Wystarczyły dwie wypowiedzi prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana o „niereprezentujących nikogo handlarzach pieniędzy”, żeby lira zaczęła parzyć swoich posiadaczy. Jej wartość od marca spadła w sumie o 20 proc. – nie tylko z powodów ekonomicznych. Podczas niedawnej wizyty w Londynie turecki prezydent powiedział Bloombergowi, że będzie miał większą kontrolę nad gospodarką po czerwcowych wyborach (jakby wiedział, kto wygra). „Gdy ludzie wpadną w kłopoty z powodu polityki monetarnej, kogo będą winić? – tłumaczył. – Będą winić prezydenta”.
Ostatecznie, po siedmiu dniach spadków, turecki bank centralny podwyższył stopy procentowe, podtrzymując tym samym spadający kurs. Efekt tego był raptem jednodniowy. Turcja jest więc w środku kryzysu walutowego. Przez ostatnich kilka lat tamtejsze banki – dokładnie tak samo jak argentyńskie – zapożyczały się intensywnie w dolarach, jeszcze gdy stopy procentowe FED były bliskie zeru i dolar rozpływał się po krajach rozwijających się w poszukiwaniu większego zarobku. Teraz gdy amerykańskie stopy wzrosły, dolar wraca do ojczyzny, jest go coraz mniej w globalnej gospodarce i przez to jego cena rośnie, cena liry (i peso) spada. Rosną więc też koszty dolarowych pożyczek, które wzięły banki w obu krajach.
Jak temu przeciwdziałać? Najprościej samemu podnosić stopy, aż do momentu, w którym zagraniczni inwestorzy stwierdzą, że jednak opłaca im się zostać. To ustabilizowałoby cenę lokalnej waluty, ułatwiło spłatę dolarowych pożyczek. Oczywiście kosztem wolniejszego wzrostu gospodarczego, ale i w Turcji, i Argentynie to chyba lepsze niż dwucyfrowa inflacja.
Turecki problem polega jednak na tym, że Erdoğan nie chce wyższych stóp, bo od lat jest z nimi na wojnie. Uważa – prawdopodobnie jako jedyny polityk na świecie (nie mówiąc już o ekonomistach) – że ich podwyższanie wywołuje, a nie hamuje inflację. Zdaniem prezydenta Turcji wyższe stopy, czyli droższy pieniądz, powodują wyższą inflację. Zresztą Erdoğan wspomina często o zagranicznym lobby, wywierającym presję na wyższe stopy, które są – według prezydenta – „ojcem i matką całego zła”.
Można więc przypuszczać, że wyjątkowo opieszałe podnoszenie stóp przez turecki bank centralny miało jednak związek z polityczną presją. „Oczywiście, że bank centralny jest niezależny. Ale on nie może powoływać się na tę niezależność i ignorować sygnałów płynących od prezydenta” – powiedział Erdoğan w połowie maja w trakcie spotkania z grupą zagranicznych inwestorów (spotkanie miało ich uspokoić). W ostatnich dniach prezydent Turcji zaapelował do współobywateli, aby w imię patriotyzmu sprzedawali pochowane w domu dolary i kupowali liry.
3.
Hiszpański ekonomista Daniel Lacalle od lat bada chorobę, która dotknęła Turcję i Argentynę. Nazywa się ona nagłym zatrzymaniem (sudden stop). Dochodzi do niego wówczas, gdy dominująca globalnie i często sztucznie niedowartościowana waluta (czyli dziś wciąż dolar) najpierw przestaje płynąć z gospodarczego centrum na peryferie, do krajów rozwijających się, a potem zmienia kierunek i wraca do centrum, gdy inwestorzy zaczynają rozglądać się za bezpieczną przystanią dla swojego kapitału.
– Jeszcze do niedawna tani pieniądz emitowany w dużych nominałach przez zachodnie banki centralne służył do „kupowania wzrostu” w krajach rozwijających się – twierdzi Lacalle. – Teraz, po kolejnych podwyżkach stóp w USA, możliwych również w Europie, dolar i do pewnego stopnia również euro zaczynają wracać do siebie. Również dlatego, że przez ostatnie lata kraje na dorobku nie skorzystały z okazji taniego pieniądza, aby się reformować. Lacalle uważa, że wysokie finansowe i handlowe deficyty w tych krajach, dotychczas finansowane dzięki taniemu dolarowi, teraz stały się bombą zegarową.
Jeśli ta wybuchnie, może dojść do reakcji łańcuchowej. Historia ostatnich globalnych czy regionalnych kryzysów pokazuje, że zaczynają się one w miejscach, które jeszcze „na chwilę przed” nikomu nie przyszłyby do głowy. Choćby kryzys z drugiej połowy lat 90., który zaczął się od tajskiej waluty, a szybko objął Brazylię, Koreę Południową, Indonezję i w końcu Rosję. Albo kredyty subprime w USA czy kryzys grecki w strefie euro.
Jeśli trend, który brutalnie objawił się w maju w Argentynie i Turcji, się utrzyma, to kolejne kraje rozwijające się będą musiały podnosić stopy procentowe, aby bronić wartości swoich walut. W pewnym momencie pojawi się stadna panika i zacznie masowa wyprzedaż nie tylko walut, ale również wszystkich instrumentów finansowych, tj. obligacji, akcji – tego żadna Argentyna czy Turcja nie wytrzyma.
Czy Zachód jest izolowany? To się dopiero okaże. Ponad rok temu Argentyna zaoferowała obligacje stuletnie. Państwo, które nie może wytrzymać dekady bez bankructwa, ogłosiło, że chce za granicą pożyczyć 2,75 mld dol. na 7 proc. – na wiek. Okazało się jednak, że entuzjastyczni inwestorzy, niemal wyłącznie z krajów bogatych, chcą Argentynie pożyczyć prawie cztery razy więcej niż jej potrzeba. Sukces sprzedaży swoich obligacji – zaraz po tej operacji ich wartość na rynku sięgnęła 105 proc. wartości nominalnej – Argentyna przedstawiła jako dowód na to, że jej gospodarka odzyskała wiarygodność.
Podobne transakcje między zachodnimi inwestorami i latynoamerykańskimi państwami w XX w. praktycznie zawsze kończyły się ciężkim kryzysem o zakresie ponadregionalnym. I wiele wskazuje, że tak będzie tym razem.
W argentyńskie stulatki zainwestowały głównie zachodnie fundusze emerytalne. Nominalny 7-procentowy zwrot z argentyńskich obligacji pozwala im na udawanie, że spełniają oczekiwania przyszłych emerytów. A co, jeśli takiego zwrotu nie będzie? Może nie będzie żadnego, jeśli Argentyna po raz dziewiąty w ostatnim stuleciu ogłosi bankructwo i „wypnie się” na pożyczkodawców, tak jak to zrobiła ostatnio 17 lat temu (dziś te stulatki można już kupić za 80 proc. wartości nominalnej). Tą drogą kryzys może bardzo szybko przewędrować z peryferii do centrum.
4.
Nie byłby zupełnie nowy scenariusz. Widząc szalony wzrost cen, dajmy na to – mieszkań, ludzie zaciągają długi, żeby je kupić, zanim jeszcze ceny osiągną szczyt. Nie po to, aby w nich mieszkać, ale aby zarobić. Potem przychodzi rynkowe olśnienie: świadomość, że te mieszkania przecież nie są warte pieniędzy, jakie się za nie płaci. Nagle wszyscy widzą nagiego króla i naraz chcą sprzedawać swoje nieruchomości, których cena pikuje. Tak właśnie było w 2008 r.
Dekadę później odpowiedź na kryzys z lat 2008–09 nadmuchała kolejną bańkę. W listopadzie 2008 r. FED rozpoczął tzw. luzowanie ilościowe (quantitative easing; QE), czyli zaczął kreować pieniądze i wlewać je do systemu, skupując głównie papiery wartościowe. Amerykanie oczywiście nie byli w tym odosobnieni. W efekcie, licząc łącznie, FED, Bank Japonii i Europejski Bank Centralny mają aktywa (w tym wiele obligacji państwowych) warte 13 bln dol. Sytuacja jest ekonomicznie kuriozalna: w normalnych warunkach wysokie zadłużenie sprawia, że dalsze pożyczanie staje się coraz droższe. Ale globalne zadłużenie wynosi dziś ok. 325 proc. światowego PKB, a stopy procentowe – choć drgnęły – są wciąż bardzo niskie.
Ten fenomen QE jest blisko związany z tym, czym dziś stała się polityka w ogóle. Przy obecnym stosunku obywatela Zachodu do swojego państwa długofalowe reformy, szczególnie te wykraczające poza perspektywę kadencji, są dla polityków zawodowym samobójstwem. Standardem stało się dopieszczanie wyborcy, któremu wszystko się należy, o odbieraniu przywilejów nie ma nawet mowy. Tu dochodzi do konkurencji między partiami, głównie na temat, jak pieniądze wydawać. W efekcie stopniowo rozrywana jest relacja między pracą i płacą, do czego przyczyniają się kolejne pomysły na obniżanie wieku emerytalnego czy tzw. dochód podstawowy dla wszystkich. Wynika to z prostej kalkulacji politycznej: zarabianie wiąże się z wysiłkiem, trzeba od wyborcy czegoś wymagać. Ale to już nie te czasy.
I tu naprzeciw współczesnym oczekiwaniom wychodzi QE – magiczny trik, który zastępuje wysiłek i podaje na tacy łatwą konsumpcję. W tym sensie jest to wynalazek niejako stworzony dla współczesnej polityki. Z instrumentu doraźnego, który miał punktowo ratować system przed zawaleniem, stał się dziś sposobem na życie. Tak głęboko poprzestawiał perspektywę rządzących, przedsiębiorców i w konsekwencji wszystkich obywateli, że nie sposób już wyobrazić sobie ekonomii bez niego. W tym sensie QE – traktowane jako suplement diety gospodarczej – stało się oszustwem, dzięki któremu odsuwamy to, co niezbędne, ale bolesne, na święty nigdy. Przy czym za każdym takim odsunięciem oszustwo staje się większe.
5.
Na ile to jeszcze jest kapitalizm? Podczas obchodzonej niedawno 200. rocznicy urodzin Karola Marksa rozgorzała dyskusja o współczesnych konsekwencjach jego teorii. Zwolennicy tego niemieckiego myśliciela jednym tchem wymieniali ucywilizowanie warunków pracy, trafną ocenę niszczycielskich wad kapitalizmu oraz zaproponowanie systemu znacznie bardziej ludzkiego. Czy aby na pewno? Ze zwolennikami Marksa jest ten problem, że za każdym razem, gdy wskazuje im się realne konsekwencje marksizmu, oni z kolei przekonują, że sam Marks nie podpisałby się pod tym. Współczesna Wenezuela? Kapitalistyczna RFN na tle marksistowskiej NRD? Korea Płn. kontra Korea Płd.? Nagle okazuje się, że wszystkie te przypadki to nie był prawdziwy marksizm, tylko wypaczenia.
Być może. Ale dlaczego w takim razie nie zastosować podobnej miary do kapitalizmu? Biorąc uproszczoną definicję, kapitalizm to system oparty na prywatnej własności środków produkcji (tu warto zerknąć chociażby na właścicieli 10 największych firm w Polsce) oraz na swobodnym obrocie dobrami między formalnie równorzędnymi partnerami. QE wymazuje oba te fundamenty. Otóż trudno dziś mówić o własności prywatnej konkretnego dobra, którego wartość jest z zasady zależna od powszechności tego dobra. Teoretycznie więc, jeśli bank centralny może stworzyć dowolną ilość pieniądza, to również może w dowolny sposób obniżyć wartość pieniędzy, które mamy w kieszeni. Poza tym, wybierając taką czy inną formę interwencji, banki centralne stają się graczami na rynku, i to graczami o nieporównywalnie silniejszej pozycji od innych, nie mówiąc już o nieograniczonych możliwościach drukowania pieniądza.
I w porządku, zwolennicy QE mogą mówić, że było ono niezbędne dla ratowania światowej gospodarki przed krachem stulecia. Ale niech przynajmniej nie mówią, że bronią świat przed kapitalizmem, który jakoby ze swojej natury miał cyklicznie sprowadzać nas wszystkich na skraj przepaści. Tego kapitalizmu już dawno nie ma. To widać na przykładzie sztucznie taniego dolara i kryzysów w Argentynie oraz Turcji. Tam mamy dziś hybrydę z elementami wolnego rynku, uzależnioną od centralnych drukarni. A w zasadzie globalny system unikania odpowiedzialności.