Prędzej piekło zamarznie – tak przez lata Michael O’Leary, kontrowersyjny szef irlandzkiego giganta tanich lotów, odpowiadał na pytanie, kiedy zacznie wreszcie rozmawiać ze związkami zawodowymi. Zapewniał też, że szybciej odetnie sobie ręce, niż siądzie do stołu z przedstawicielami pracowników. Na szczęście dla siebie tej obietnicy nie spełnił, gdy zimą Ryanair po raz pierwszy w swojej ponadtrzydziestoletniej historii uznał związki zrzeszające pilotów i personel pokładowy. Oczywiście nie zrobił tego z dobroci serca. Związkowcy grozili strajkami tuż przed Bożym Narodzeniem, a zarząd Ryanaira chciał ich za wszelką cenę uniknąć. Linia bała się kolejnych wizerunkowych problemów po tym, jak na jesieni odwołała aż 20 tys. lotów z powodu braku pilotów.
O’Leary oczywiście dobrze wiedział, że jego zimowa decyzja, choć pomoże linii na krótką metę, otworzy w jej życiu zupełnie nowy rozdział. A tego Irlandczyk, nieprzyzwyczajony dotąd do dzielenia się z kimkolwiek swoją władzą, bardzo się obawiał. Miał rację. W ciągu pół roku związki w wielu krajach rozpoczęły walkę o poprawę losu pracowników Ryanaira, a teraz – w samym szczycie wakacyjnego sezonu – możemy obserwować jej efekty. Ostatni piątek był najtrudniejszym dla Ryanaira dniem w jego historii. Strajkowali piloci w Irlandii, Belgii, Holandii, Szwecji i Niemczech, a przewoźnik musiał odwołać czterysta spośród planowanych 2,4 tys. lotów (wśród nich 24 połączenia z i do Polski). Pod koniec lipca dwudniowy strajk personelu pokładowego we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Belgii spowodował, że w całej Europie nie odbyło się prawie 600 lotów Ryanaira.
Wiele wskazuje, że to dopiero początek długiej walki, w której zostaną otwarte kolejne fronty. Coraz bardziej niezadowoleni przebiegiem negocjacji z władzami linii są także piloci brytyjscy, którzy dotąd nie strajkowali.