Recepta jest prosta – należy do 2030 r. ograniczyć emisję gazów cieplarnianych o 45 proc. w stosunku do poziomu z 2010 r., a w 2050 r. emisja netto powinna zmaleć do zera (POLITYKA 42). To wszystko po to, by zatrzymać średni wzrost temperatury atmosfery na poziomie 1,5 st. C w stosunku do okresu przedprzemysłowego. Nawet nieco tylko większy wzrost do 2 st. C przyczyni się do katastrofalnych konsekwencji: bezpowrotnego zniszczenia całych ekosystemów, w tym raf koralowych, szybszego wzrostu poziomu oceanów i nasileniu intensywności gwałtownych zjawisk pogodowych.
Raport IPCC wydaje się wystarczająco alarmistyczny, nie zadowala jednak wszystkich. Mario Molina, laureat Nagrody Nobla z chemii, ostrzega, że opracowanie ONZ nie doszacowuje ryzyka „przestrzelenia”, czyli przekroczenia punktu, po którym uruchomią się sprzężenia zwrotne powodujące, że dalszy wzrost temperatury i jego konsekwencje wymkną się spod kontroli. W istocie takiego ryzyka nie można wykluczyć już przy obecnym poziomie ingerencji człowieka w klimat.
Krytycy są jednak zgodni, że jedynym sposobem na uniknięcie ryzyka jest realizacja rekomendacji z raportu IPCC, czyli jak najszybsza redukcja emisji gazów cieplarnianych. Redukcja taka jest możliwa „w świetle obowiązujących praw chemii i fizyki”, a okienko czasowe na podjęcie odpowiednich działań jest niewielkie, bo rozciąga się do końca obecnej dekady. Czy wiedząc to wszystko, zdołamy ocalić świat?
Czas na politykę
Odpowiedzi nie należy jednak szukać w chemii i fizyce, tylko w polityce. Z kolei politycy najbardziej zwracają uwagę na opłacalność. Najchętniej więc zajmowaliby się ratowaniem świata, o ile da się na tym zarobić i nie będzie się to wiązać z kosztownymi ograniczeniami dla sposobu życia społeczeństw, którymi kierują.