Nie ma co ukrywać, że handlowcy pracujący w robotyzacji dotknięci są pewnymi odruchami warunkowymi. Na przykład wystarczy, że usłyszą w mediach, że w Polsce brakuje pracowników, a już oczy im się świecą na samą myśl o rosnących słupkach sprzedaży robotów. I wtedy spotykają się z typowym polskim przedsiębiorcą, który szybko im ten błysk w oku gasi. Dowiadują się, że w cenie jednego robota można zatrudnić trzech Mirków albo sześciu Andriejów. I może programuje się ich ciężko i łatwo gubią parametry, ale jednak w obsłudze są łatwiejsi, bo choć nie znają języka programistów, to znają słowo premia.
W efekcie Polska swój udział w globalnym rynku robotów przemysłowych podaje w promilach. Za to Chiny, które uchodzą za synonim taniej siły roboczej, są liderem robotyzacji. Tylko w zeszłym roku zainstalowano tam 138 tys. robotów. – Przy dzisiejszej skali zakupów polski przemysł potrzebował ponad 100 lat na osiągnięcie takiego wyniku – mówi Zbigniew Piątek, redaktor naczelny portalu www.przemysl-40.pl.
Ostateczny kres chowu klatkowego
Miłośników „Gwiezdnych wojen” wizyta w jakiejkolwiek fabryce robotów przemysłowych głęboko rozczaruje. Nawet urządzenia wiodących producentów wyglądają jak przerośnięte półprodukty. Większość robotów składa się z przegubowego ramienia zakończonego chwytakiem albo specjalistycznym manipulatorem. Do tego dochodzi kilka czujników, najczęściej w postaci lasera i kamery. A całość zamontowana jest na masywnej podstawie. Zazwyczaj nieruchomej. Czasem poruszającej się w jednej lub dwóch płaszczyznach, ale w ograniczonym zakresie.
Wystarczy im jednak dać coś do roboty, żeby szybko nabrać szacunku do ich możliwości. – Najlepszy spawacz jest w stanie położyć 5 mm spawu na sekundę. Robot kładzie 15 mm.