Rząd gimnastykuje się nad cenami energii, ale cudów nie ma. Za droższy prąd zapłacimy i tak my
Nie będzie podwyżek cen energii – zapowiedział premier Mateusz Morawiecki, gdy w Sejmie podsumowywał trzy lata rządów PiS, składając wniosek o wotum zaufania. Kilka godzin wcześniej szef jego gabinetu minister Jacek Sasin w rozmowie z Wirtualną Polską temat energii rozwinął: „Mamy wyzwania, z którymi musimy się zmierzyć. Chociażby groźba podwyżek cen prądu. Chcę bardzo wyraźnie powiedzieć, że ta groźba Polaków nie dotknie. Mieliśmy wczoraj bardzo poważną dyskusję w ramach rządu. Minister energii ma bardzo wyraźne zadanie – żeby tej podwyżki nie było, żeby Polacy nie odczuli tych zmian cen energii. W najbliższym czasie będziemy w stanie pokazać mechanizmy, które spowodują, że tych skutków dla Polaków nie będzie. Mogę dziś powiedzieć na pewno, że nie będzie tych podwyżek dla indywidualnych gospodarstw domowych. Żaden Polak, indywidualny odbiorca, nie zapłaci więcej za prąd w przyszłości, która jest przed nami”.
Więcej: Czy rząd pozwoli energii zdrożeć?
Czy minister Tchórzewski jest cudotwórcą?
Wcześniej w podobnym duchu wypowiadał się minister energii Krzysztof Tchórzewski. „Puls Biznesu” informował niedawno o projekcie ustawy „o łagodzeniu skutków polityki klimatycznej”, przewidującej rekompensaty z tytułu wzrostu cen energii, które mają otrzymywać dystrybutorzy za to, że będą sprzedawać nam prąd po starych cenach, choć samemu kupować po nowych, o wiele wyższych.
Czytaj komentarz z października 2018: Co Morawiecki i Tchórzewski mówią o rosnących cenach prądu
Wygląda więc na to, że minister Tchórzewski dostał zadanie dokonania cudu: choć prąd podrożał, ma zrobić tak, żeby nie podrożał. Bo jeśli w roku wyborczym elektorat dostanie boleśnie po kieszeni, to może odwdzięczyć się pięknym za nadobne przy urnach. Pomysł, żeby nie było tego, co jest, to strasznie karkołomna sprawa. Minister najpierw próbował zaklinać rzeczywistość, mówiąc, że ten wzrost cen energii to tylko złudzenie. Potem że to robota spekulantów, z którymi on się policzy. Potem ostrzegał państwowe spółki energetyczne, żeby nie składały do URE wniosków w sprawie nowych wyższych taryf dla odbiorców domowych. Nic to nie dało, spółki założyły wnioski, wykazując, że bez przynajmniej 30-proc. podwyżki poniosą straty. Odbiorcom gospodarczym, w przypadku których nie ma obowiązku zatwierdzania taryf, zafundowały już wcześniej podwyżki rzędu 50–70 proc.
Czytaj też: Węgiel coraz mniej się światu opłaca, ale Polska wciąż inwestuje
Minister energii zaklina rzeczywistość
Minister szuka więc rozpaczliwie pomysłów. Najprostszy jest taki, żeby to budżet wziął na siebie skutki podwyżki. Tyle że w budżecie na przyszły rok nie zapisano takich wydatków, a chodzi o wiele miliardów. Minister chce więc sięgnąć po zaskórniaka i wykorzystać wpływy ze sprzedaży praw do emisji CO2. Sprzedaje je państwo, a kupować musi energetyka i przemysł emitujący do atmosfery ten gaz cieplarniany. A nasza energetyka oparta jest na węglu, więc emituje go wyjątkowo dużo. Ceny praw do emisji ostatnio dramatycznie zdrożały i to jest jeden z powodów wzrostu cen energii. Problem jest tylko taki, że pieniądze ze sprzedaży praw do emisji mają służyć transformacji energetyki na niskoemisyjną, a nie subsydiowaniu czarnej energii. Komisja Europejska może się przyczepić, a na dodatek może się pojawić zarzut niedozwolonej pomocy publicznej.
Czytaj też: Unia neutralna dla środowiska. Rozwój i ochrona mogą iść w parze
Dlatego minister wpadł na kolejny pomysł: chce miliard złotych wycisnąć z państwowych spółek energetycznych, twierdząc, że na tyle ocenia możliwości ograniczenia przez nie kosztów. Na energetyków padł strach, bo politycy nieustannie wyciskają od nich kontrybucje – na ratowanie kopalń, na produkcję mitycznych polskich samochodów elektrycznych, na ratowanie Autosana, na ratowanie Mostostalu, na budowę elektrowni jądrowej, na Polską Fundację Narodową itd. Wszyscy zakładają, że energetyka zawsze jakoś pieniądze znajdzie, a jak nie znajdzie, to pożyczy. Oczywiście znajduje – w naszych kieszeniach. Rosnące ceny energii to przecież w dużym stopniu efekt polityki energetycznej państwa.
Błędne koło drogiej energii. Zapłacimy jak zwykle my
Powstaje w efekcie błędne koło: politycy zmuszają energetyków, żeby pieniądze inwestowali w kopalnie, bo trzeba ratować górnictwo, i by produkowali jak najwięcej energii z węgla. Po to m.in. PiS likwiduje energetykę wiatrową – żeby nie było zielonej konkurencji. W efekcie ceny węgla idą w górę, więc prąd z niego wytwarzany jest coraz droższy. Mamy dziś jedne z najwyższych w Europie hurtowe ceny prądu. Cierpią na tym obywatele, cierpi gospodarka. Politycy są wtedy oburzeni: dlaczego energia drożeje? Oburzeni są też górnicy, bo chcą drogo sprzedawać węgiel, ale za energię potrzebną do funkcjonowania kopalń – a górnictwo mamy wyjątkowo energochłonne – chcą płacić jak najmniej.
Czytaj także: Dlaczego jesteśmy zakładnikami węgla?
Cudów nie ma: nawet jeśli minister energii wyciśnie tyle pieniędzy, by zredukować skutki wzrostu cen prądu, i na przyszłorocznych rachunkach nie zobaczymy kwot o 30 proc. wyższych, to i tak za wszystko będziemy musieli zapłacić – w wyższych cenach towarów i usług, w wyższych kosztach funkcjonowania gospodarki. Nie ma dziś niczego, co nie wymagałoby do powstania lub funkcjonowania energii elektrycznej.