To nie pierwsze takie ostrzeżenie. FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa) rejestruje połowy dzikich ryb na świecie od lat 70., kiedy jeszcze dorsze łowiono na potęgę, bo wydawało się, że nigdy ich nie zabraknie. Ludzie byli przekonani, że morza, a już z pewnością oceany stanowią niewyczerpane źródło ryb. Nagle w 1992 r. okazało się, że rybacy w okolicach Nowej Funlandii nie mają już po co wypływać w morze, wracają z pustymi sieciami. W ruinę popadły całe miasteczka, do tej pory świetnie żyjące z połowów dorszy. Ryb już nie było. Wyławiano więcej, niż mogło się odrodzić. FAO próbuje do tego nie dopuścić. O sukcesach na razie trudno mówić, w sposób odpowiedzialny łowi się zaledwie 10 proc. dzikich ryb na świecie.
Na ostrzeżenia słabo reagują też konsumenci. Może dlatego, że zawartość sklepowych gablot z rybami zdaje się obaw FAO nie potwierdzać. Weźmy u nas – na lodzie w sklepowych chłodziarkach wyłożone są filety i polędwice z dorszy, których rozmiar wskazuje, że pochodzą z wielkich ryb. Skoro tak urosły, to chyba nic im nie grozi. – Tylko że to już nie są dorsze z Bałtyku, w którym stały się gatunkiem ginącym – mówi Anna Dębicka z fundacji MSC, międzynarodowej organizacji pozarządowej, wspierającej FAO w wysiłkach. MSC (Marine Stewardship Council) pozwala rybakom łowiącym odpowiedzialnie na używanie swojego certyfikatu, co jest wskazówką dla nas, że tylko takie ryby powinniśmy jeść. Jeśli oczywiście chcemy, żeby ich smak poznały także nasze dzieci i wnuki. Filety i polędwice, które kupujemy w polskich sklepach, złowiono w Morzu Północnym, na wodach norweskich. Z pół miliona ton ryb, które zjadamy w ciągu roku, z Bałtyku pochodzi zaledwie 7 tys. ton dorszy. Poznamy je po tym, że są małe i chudziutkie. Nasze morze wyraźnie im nie służy.